„Singiel” nie znaczy „skazany”
Jeżeli nie przestaniesz narzekać, że w promieniu 30 km nie ma odpowiednich dla ciebie partnerów, to prawdopodobnie pozostaniesz w stanie przymusowego singla aż do starości.
„Singiel” i „singielka” stały się jednymi z najczęściej używanych określeń dotyczących stylu życia. Czy to neutralny znak czasu czy może nieszczęście, które w XXI wieku przybrało rozmiar epidemii?
W pojedynkę
Mówiąc o życiu w pojedynkę, jeszcze 20 lat temu mieliśmy na myśli stare panny i starych kawalerów, rozwodników i wdowców. O tych niezamężnych większość z nas wypowiadała się często z pobłażliwą aprobatą, z niewidocznym komentarzem: „Nikt biedaczki (nieszczęśnika) nie chciał”. Obecnie te określenia odeszły do lamusa, ustępując miejsca modnym pojęciom singla oraz singielki, oznaczających ludzi żyjących w pojedynkę, lecz rzekomo z własnego wyboru.
W czasie rozmów z singlami zastanowienie budzi autentyczność owej chcianej samotności. Samotność może być stanem pozytywnym – oznacza wówczas moc swobodnego gospodarowania swoją energią, rozwoju nieograniczonego względami rodzinnymi. Jednak w społeczeństwie przesiąkniętym zjawiskiem życia w pojedynkę należy znaleźć odpowiedź na pytanie o faktyczną przyczynę i perspektywę takiego stanu. „Singiel” nie zawsze znaczy „świadomy”.
Ludzkie lęki
Dzisiejsza psychologia potwierdza, że lęk jest nademocją. Jako najsilniejsza emocja człowieka jest jednocześnie tą, która najmocniej każdego z nas stymuluje do wszelkiego działania. Boimy się zatem nędzy, zniedołężnienia, osamotnienia, braku sensu życia, braku bliskości Boga i człowieka. „Walcząc” przeciw tym lękom, staramy się chronić siebie samego – koncentrując się często na zabezpieczeniu siebie, czyli na rozwoju zawodowym, na pracy i jej świadczeniach, na oczekiwaniach innych w stosunku do nas. Koncentrując się na walce przeciw lękom, koncentrujemy się zwykle na sobie i swojej roli w życiu innych ludzi. Budujemy skorupę pseudoodpowiedzialności będącej pozornym dobrem, bo zamykającej nas na wpływ innych ludzi na nasze życie. „Muszę sam (sama)” i „Mogę sam (sama)” to fałszywe nakazy odpowiedzialności za nasze życie przed Bogiem i samym sobą, to najbardziej nośne przekazy reklamowe złego ducha. Budowane na fundamencie naszego ludzkiego lęku, w naturalny sposób czynią nas inwalidami w relacjach z drugim człowiekiem. „Singiel” nie zawsze znaczy „prawdziwie odpowiedzialny za siebie”.
Nasz typ
Ułuda samowystarczalności niesie ze sobą równie fałszywy mit wiecznego typu ludzi, wśród których czujemy się dobrze i którzy nam się podobają. „Zawsze chciałam, by mój mąż był wysokim szczupłym blondynem o niebieskich oczach” – to przykładowe prawdziwe życzenie kilku moich podopiecznych, których większość wyszła za mąż za szatynów średniego wzrostu o ciemnych oczach. I od lat Bogu dziękują za szczęśliwe małżeństwa! Szczęście w relacjach dają nam osoby, których potrzebujemy, a nie takie, których chcemy, czyli które nam się podobają, tworząc tzw. nasz typ. Dlatego warto wszelkie swoje „typy” traktować z wielkim pobłażaniem, są bowiem najczęściej odbiciem naszych traum i schematów, w których nie chcemy żyć! Współcześni single często twierdzą, że nie spotkali odpowiadających im partnerów życiowych. Czy aby na pewno? Być może, dobry Bóg wielokrotnie podobnych partnerów stawiał im przed oczami, lecz oni ominęli ich wielkim łukiem, bo nie mieli owych niebieskich oczu. „Singiel” nie zawsze znaczy „widzący swoje potrzeby”.
Pozytywna samotność
Z mojego zawodowego i prywatnego doświadczenia wynika, że wielu singli kamufluje swoje niskie poczucie wartości tzw. pozytywną samotnością. Że niby jest mi dobrze tak, jak jest – „widocznie Bóg tak chciał!”. Z ostrożnością podchodzę do takich oświadczeń o woli Bożej. Bo owszem, czasem Bóg powołuje do samotności, ale najczęściej zostawia nam wolną rękę, daje w sercu pragnienia i powierza nam odpowiedzialność za nasze relacje z ludźmi! Jeśli jednak moja aktywność dotycząca poszukiwania męża ogranicza się do codziennych obowiązków zawodowych oraz narzekania, że w promieniu 30 km nie ma odpowiednich dla mnie mężczyzn, to prawdopodobnie pozostaje mi trwać w stanie przymusowego singla do Alzheimera! Jeśli Bóg dał nam pragnienie relacji w sercu, to się nie pomylił! Więc zamiast narzekać i przesiadywać przed telewizorem z talerzem kanapek, weźmy odpowiedzialność za nasze relacje z ludźmi! „Singiel” nie zawsze znaczy „Boży męczennik wyrokiem Bożym skazany na izolację”.
Złudne emotikony
Pozornie, współczesny świat jest jedną wielką łącznością człowieka z drugim człowiekiem. Czy aby na pewno? Internet, Facebook i wszelkie komunikatory wypełniają nasz czas komunikacją, lecz komunikacja ta zdaje się nie służyć rozwojowi człowieka, dając ułudne wrażenie obecności i bliskości, nie ucząc budowania relacji opartych na dialogu i kompromisie. SMS i Internet ułatwiają nam przekazywanie informacji, a jednocześnie sprowadzają kontakt między ludźmi właśnie do wzajemnego informowania. Wszelka emocja jest tu skazana na uproszczenie i banał, bo czy emotikonem możemy oddać tęsknotę, potrzebę czułości czy wsparcia, a nawet złość? W konsekwencji komunikacja staje się coraz bardziej płytka i uboga. Dobrych, trwałych relacji nie da się budować bez patrzenia w oczy, bez dotyku, bez wspólnego czasu, bez kłótni, bez wspólnego śmiechu i wspólnych łez. „Singiel” nie znaczy „właściwie komunikujący się”.
Każdy z nas jest odpowiedzialny przed Bogiem za relacje, które buduje z innymi ludźmi. W dzisiejszym świecie trudno nam budować dobre zdanie o sobie oraz budować dobre relacje z innymi. Kto jednak powiedział, że będzie łatwo? Wszak dobra nowina nie oznacza miłej nowiny! Słuchanie siebie i innych, analizowanie własnych potrzeb, poszukiwanie dobrych relacji i prawdziwa komunikacja to narzędzia, które pozwolą rozwijać nasze człowieczeństwo w kontaktach z innymi, a także na rozeznanie i odróżnienie samotności, do której powołał nas Bóg, od osamotnienia, na które często bezrefleksyjnie skazujemy się sami.
Marta Pawłowska – trener zdrowia fizycznego, psychicznego i społecznego rodziny, pracujący w oparciu o wartości chrześcijańskie. Kontakt: www.korzenieskrzydla.pl