Mój rozum splajtowal
Rok 2005 był dla mnie bardzo ciężki. Najpierw kryzys w związku z chłopakiem, na studiach dużo zajęć (studiowałam dwa kierunki), nie zdałam egzaminu warunkowego na pierwszym kierunku i musiałam pożegnać się z uczelnią. Rzadziej już chodziłam do kościoła (kiedyś byłam w oazie, potem w duszpasterstwie), ale jeszcze miałam w sobie wiarę – tak mi się przynajmniej wydawało – choć zeszła na dużo dalszy plan. W tym samym czasie popełnił samobójstwo mój kolega ze studiów. Dużą część winy za jego śmierć wzięłam na siebie. Jego Msza pogrzebowa była chyba pierwszą, na której już nie przystąpiłam do komunii. Przestałam wierzyć w Boga. Tak totalnie. I tak nagle. Zaprzestałam jakichkolwiek praktyk związanych z religią, duchowością. Opanowało mnie superuczucie wolności! Hulaj dusza! Piekła nie ma. Tak było przez 2-3 miesiące. Potem euforia powoli opadała. I tak oto pogrążałam się w tej „hulajduszy” przez kolejnych 8 lat.
Mój powrót do wiary zaczął się od… Internetu, który z narzędzia do zabijania czasu stał się źródłem Słowa. Potem Pan podsyłał mi ludzi, którzy podzielili się swoim świadectwem nawrócenia. Momentem przełomowym były odwiedziny u umierającej cioci. Widząc jej cierpienie, zdałam sobie sprawę, że w jej życiu i życiu każdego z nas musi być coś więcej. Że te męczarnie, przez które przechodziła, muszą mieć jakiś nieznany nam, niedotykalny, nieziemski, ponadzmysłowy sens. Nie mogłam powstrzymać łez. I tak płakałam nad tą ciocią. Nie ogarniałam tego, co się działo. Mój rozum splajtował. Wiedziałam, że muszę iść do konfesjonału. I tylko po to, by zapytać, jak mam się przygotować do spowiedzi, bo bardzo, ale to bardzo chciałam wrócić. Miałam wrażenie, że z tych wszystkich prób ogarnięcia rzeczywistości pęknie mi mózg razem z sercem. Wybuchnę i rozprysnę się na kawałki, jeśli Bóg tego nie przejmie. Miałam świadomość, że wyczerpałam już wszystkie awaryjne, „świeckie” sposoby na u(spo)kojenie duszy i że kolejnym krokiem są już tylko sakramenty. Jeszcze tego samego dnia pod wieczór pojechałam do kapucynów (tam mają zamykane, dość dyskretne konfesjonały). Ojciec, który wtedy spowiadał, powiedział mi, że do lekarza nie przychodzą ludzie zdrowi, ale ci, którzy potrzebują uzdrowienia i nie wiedzą, jak się leczyć. I tak oto wyspowiadałam się pierwszy raz od 9 lat. Zaraz potem okazało się, że jest Msza święta, na której zostałam i którą całą przepłakałam. Oczyszczenie. I moja druga „Pierwsza Komunia Święta”.
Ciągle uczę się wiary. Uczę się przyjmować Miłosierdzie. Uczę się je akceptować – czy to w sakramencie pokuty, czy to w przeróżnych, nierzadko bardzo trudnych relacjach ze znajomymi, bliskimi i rodziną. I za każdym razem, kiedy mi nie wychodzi – a zdarza się to dość często – jak znowu jest więcej mojego widzimisię niż UFAM TOBIE, to wtedy na szczęście potrafię jeszcze wydusić z siebie: „Panie, nie dam rady – weź to”. I wtedy się dzieje Jego Miłosierdzie. Głęboka to woda, ale już nieraz doświadczyłam, że warta zanurzenia się w niej. Nic nie tracę prócz tego, czego naprawdę nie potrzebuję. On wie, co robi. I wie, że sama daleko nie popłynę. Bo i tak nie umiem.
Zofia (33 lata, Biały Dunajec)
Miesięcznik można kupić w księgarniach katolickich, niektórych parafiach lub w Wydawnictwie Sióstr Loretanek
tel. (22) 673 58 39; 673 46 93; 427 34 27
www.loretanki.pl/wydawnictwo;
e-mail: prenumerata@loretanki.pl