Najważniejsze zadanie
Nasze dzieci należą do ruchliwych i nie za cichych, do modlitwy podchodzą z małym entuzjazmem, a przetrwanie niedzielnej Mszy świętej graniczy z cudem.
„Mamo, musisz zdjąć ten krzyżyk z szyi, przecież Pan Jezus już zmartwychwstał” – mówi trzyipółletnia Hania, kręcąc się niespokojnie na moich kolanach. Wielkanoc spędziliśmy w domu, zgodnie z tradycją ostatnich lat. Kiedy zbliżają się Święta, dzieci zaczynają kichać, a kiedy się kończą, walczymy już nie tylko z katarem…
Dzieci wiedziały, że teraz oto nadchodzi ten ważny czas. Od środy popielcowej przygotowywaliśmy razem domowy wielkopostny kalendarz. W niedzielę wielkanocną liczył ponad 40 rolek po papierze toaletowym połączonych w długiego węża. Próbowaliśmy sobie wyobrazić, jak mógł wyglądać pusty grób i zdziwienie Apostołów. No i w końcu mogliśmy w kółko śpiewać: „Ziemia się trzęsie, straż się grobu miesza”.
Nie przeszkadzać!
Jesteśmy rodzicami dwóch chłopców (5,5 roku i nieco ponad rok) i dziewczynki (3,5 roku). Odkąd są z nami, słowa: „Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci” (Mt 18, 3) wypełniły się treścią. Dzieci sprawiają wrażenie, jakby wiara nie była im potrzebna – one wiedzą, że jest Pan Bóg, są aniołowie, Matka Boża, święci. Na ich półce z książkami obok „Calineczki” i wierszy Brzechwy leży Biblia. Dzieci bawią się w domek na bagnach, rycerzy i księżniczki, by potem siedzieć na krzesełkach jako Maryja, Józef i mimowolnie „mały Jezusek”. Czasem myślę, że zadaniem nas, dorosłych, jest im po prostu nie przeszkadzać w tym naturalnym byciu wobec Boga. Ale, jak to w życiu, łatwo nie jest. Nasze dzieci należą do tych, nazwijmy to, bardziej asertywnych, ruchliwych i nie za cichych. Do modlitwy podchodzą z małym – delikatnie mówiąc – entuzjazmem, a przetrwanie (to chyba najwłaściwsze słowo) Mszy świętej mniej więcej w jednym miejscu niemalże graniczy z cudem. Nie pamiętam już, ile razy myślałam: „To nie ma sensu”. Może spróbować za rok, dwa, trzy? Teraz są jeszcze mali, trudno im się skupić, wszystko traktują w kategoriach zabawy. Może kiedyś… Tak, wiem, kiedyś to będą inne problemy.
Światłość żółtą kredką
Pięcioletni Adaś przed świętami Bożego Narodzenia postanowił narysować Pana Jezusa – jak to mówi – „w światłości”, czyli wszystko żółtą kredką. Na kartce znalazły się drzewa, kwiaty i monstrualnych rozmiarów postać. „Dlaczego ten Pan Jezus jest taki duży?” – zapytał tata. „Bo chciał, po prostu” – usłyszał w odpowiedzi. Pomyślałam sobie wtedy, że to najprostsze wyjaśnienie Wcielenia. Bo chciał.
Na ile podpowiadają nam zmysł wiary i znajomość własnych dzieci, staramy się im przekazać to, co dla nas najważniejsze. Podczas Adwentu budowały szopkę, codziennie jeden element, do niektórych dobraliśmy cytaty z Pisma Świętego. W Wielkim Poście gdzieś w tle pobrzmiewają pieśni pasyjne. Co jakiś czas pada pytanie z serii: „Dlaczego?”. Interesują je biblijne opowieści. Ulubione to o wieży Babel i o królu Salomonie, a z Nowego Testamentu o Dobrym Pasterzu, bo najstarszy chciałby mieć swoje stadko najprawdziwszych owiec. Zastanawiam się czasem, czy nie włożą Pisma Świętego między legendy, czy nie zrównają opowieści Starego i Nowego Testamentu z mitami greckimi, które bardzo lubią. Z drugiej strony jestem spokojna. Opowiadamy im historię Boga i człowieka, wyjaśniamy, gdy pytają – a pytają ciągle – ale przede wszystkim normalnie żyjemy, a dzieci widzą, co jest dla nas ważne.
Chcemy dla nich jak najlepiej, również tu, na ziemi. Żeby były zdrowe, odnalazły się wśród rówieśników, a potem w relacjach z ludźmi, żeby zdobyły wykształcenie i pracę… Ot zwykłe troski. Ale w głębi wiem, że ostatecznie nie to jest najważniejsze. Mąż zwykł mi przypominać, że dzieci są nam dane w swego rodzaju „leasing”. Nie są nasze, choć naszym zadaniem jest im przekazać wiarę w zmartwychwstanie Chrystusa. I mieć nadzieję, że potem, kiedy już dorosną, z łaską Bożą ku Niemu będą chciały zmierzać.