Temat numeru
nr 1 (91) STYCZEŃ 2015

Do dziś pamiętam łzy wzruszenia mojej babci, kiedy odkryła, że na gruzach, w jakie Powstanie Warszawskie zmieniło jej mieszkanie, wciąż stoi – wprawdzie mocno poraniona, ale dająca się posklejać – gipsowa figurka Matki Boskiej, kupiona w Częstochowie w dniu babcinego ślubu.

Jolanta Wachowicz-Makowska

Mój bohater dom

Człowieka ukształtowała rodzina. No tak, ale ta rodzina gdzieś mieszkała. W jakimś domu. Dobrym, złym, nijakim, pięknym, brzydkim, niechlujnym, biednym lub bogatym.

 

Wzruszają mnie sceny, kiedy ludzie, którzy utracili swoje domy, wracają na ich zgliszcza i wśród gruzów poszukują najdrobniejszych choćby śladów tego utraconego – ocalałego garnka, jakiejś fotografii, dziecinnej zabawki. Należę do takiego właśnie pokolenia. Wychowanego na ruinach dawnego świata. Ale zarazem wśród pamiątek tego utraconego świata. Do dziś pamiętam łzy wzruszenia mojej babci, kiedy odkryła, że na gruzach, w jakie Powstanie Warszawskie zmieniło jej mieszkanie, wciąż stoi – wprawdzie mocno poraniona, ale dająca się posklejać – gipsowa figurka Matki Boskiej, kupiona w Częstochowie w dniu babcinego ślubu. Moja mama moczyła szczęśliwymi łzami wygrzebane przez tatę spod piwnicznego węgla jego listy – pisane do niej przed ślubem, pełne miłosnych wyznań, zaklęć i obietnic. I swoje własne łzy, kiedy odnalazłam uszytego z burego worka ukochanego pieska – szorstką, ale przecież przytulankę z mojego najwcześniejszego dzieciństwa.
 

Ślad człowieka

Człowiek pozostawia na każdej rzeczy, z którą się styka, swój ślad, zwany w psychologii z angielska imprintingiem. Współczesna nauka to potwierdza, z tym że imprinting nazywa DNA. Czyli cząsteczką człowieka, żyjącą dłużej niż on sam. Może ziemską zapowiedzią naszej nieśmiertelności?

Dom to cztery ściany nakryte dachem, mieszczące rodzinę i jej dzieje. Kiedyś, kobiety, przenosząc się na nowe miejsce, zabierały ze sobą żar z domowego paleniska. Praktyczniej byłoby oczywiście „pożyczyć ogień” od kogoś, kto w tym nowym miejscu mieszkał. Ale tego się nie robiło. Bo chodziło przecież nie o jakieś i czyjeś, ale własne domowe ognisko.

Można mieć dom w sensie budynku lub mieszkania. Można ten dom wyposażać w rozmaite sprzęty, gadżety, przedmioty codziennego i niecodziennego użytku. Tak długo jednak, jak nie będą one miały swojej historii, nie będzie się wiązało z nimi żadne wspomnienie, żadna anegdota, nie będą prawdziwymi domownikami. Będą częścią mieszkania, nie domu.

Dom rodzinny nie jest zbudowany z cegieł czy desek. On jest tworzony. Przez ludzi, którzy w nim mieszkają. Którzy przeżywają w nim swoje wielkie i małe radości oraz wielkie i małe dramaty. Którzy w nim śmieją się lub płaczą. Wnoszą weń swoje dobre i niedobre słowa, swoje dobre i niedobre uczucia. Po prostu w nim żyją. Każdego dnia wzbogacając swój dom o coś nowego – jakąś rzecz lub jakieś przeżycie. Taki dom jest jak dzieło sztuki – jak malowany latami obraz lub pisana latami rodzinna saga.

 

Z duszą i bez duszy

Jest coraz więcej i więcej bardzo pięknych mieszkań. Wygodnych, funkcjonalnych, urządzonych ze smakiem. Można je podziwiać, można mówić „och!” lub „łał”, ale czy można je naprawdę polubić? Czy stają się kiedykolwiek i dla kogokolwiek domem? Takim, do którego wraca się myślą przez całą resztę życia? O którym myśli się jak o bezpiecznej, zacisznej przystani? Pamięta się wypełniające go dźwięki i zapachy? Inne od hałaśliwej muzyki, klikania komputera, głosów telewizyjnego spikera i woni chemicznych produktów do zmywania, czyszczenia i odświeżania powietrza? Ale są też mieszkania z „duszą”. Może nawet nie aż tak superowe. Mieszkania, w których dba sie przede wszystkim o to, by każdy czuł sie w nim dobrze i na swoim miejscu. Babcia, mama, tata, dzieci, pies, kot, kwiaty na parapecie, książki (te ulubione) w bibliotece i – koniecznie – pozornie nikomu i do niczego niepotrzebne drobiazgi. Takie jak w mojej łazience pusty już flakonik perfum, których używała moja mama, i stara brzytwa (pewnie już tępa), którą golił się mój dziadek. Albo dwa krzyże na ścianach – odlewany w kieleckich dymarkach, malutki i dość nieforemny, który od lat 20-tych ubiegłego wieku wisiał w ufundowanej przez moją prababcię wiejskiej kapliczce i został ocalony przez mojego ojca w dniu pacyfikacji tej wioski. I drugi – prościutki, sklejony przez mego syna z dwóch listewek, ale za to poświęcony podczas Mszy świętej za Ojczyznę przez – dziś błogosławionego – księdza Jerzego.

Piję teraz herbatę z filiżanki, którą lubiła przed wojną moja babcia, a po wojnie – moja mama. W myśli rozmawiam z każdą z nich. Czasem coś mi doradzają. Czasem przestrzegają. Czasem zwyczajnie – są ze mną… w domu.

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce. OK