Wywiady
nr 4 (106) Kwiecień 2016

Cała byłam w strachu i wiedziałam, że nie mam szans na naturalny poród. Kiedy straciłam przytomność, lekarz wystraszył się i podjął decyzję o natychmiastowym cięciu

Marta Dzbeńska-Karpińska

Od smutku do radosci

Kamil to Twoje pierwsze dziecko. W jakich okolicznościach przyszedł na świat?

Pracowałam w szpitalu jako pielęgniarka na oddziale intensywnej terapii i wydawało się, że wiem wszystko o tym, co mnie czeka, a tu guzik. Kilkanaście dni po wyznaczonym terminie porodu powiedziano mi, że trzeba wywołać poród, posłuchałam lekarzy i wyraziłam zgodę. To była niedziela. W poniedziałek rano podłączono mi kroplówkę z oksytocyną i leżałam pod nią cały dzień, o 20.00 zdecydowano się ją odłączyć i odesłano mnie na patologię ciąży. We wtorek koło południa tętno dziecka po raz pierwszy zwolniło. Powiedziałam o tym lekarzom, ale nikt mi nie wierzył. Gdy tętno zwolniło po raz kolejny, nadal nikt mnie nie słuchał. Po 15.00 tętno dziecka zwolniło do 40 uderzeń na minutę. Na szczęście w tym właśnie momencie wszedł mój lekarz prowadzący. Skończył operację i przed wyjściem do domu zaszedł do mnie. Przy nim nastąpiło zwolnienie tętna. Natychmiast wybiegł na korytarz i krzyknął: „Szybkie cięcie!”. Zabrano mnie na salę operacyjną i lekarz wykonał cesarskie cięcie, ratując tym życie Kamila. Mam pełną świadomość, że gdyby nie on, mój syn by umarł. Kiedy wychodziłam ze szpitala, pani doktor powiedziała, że przez dziewięć lat nie powinnam rodzić. Ale po czterech miesiącach byłam w ciąży z Ulą.

 

Nie bałaś się?

Ciąża przebiegała prawidłowo, a lekarz prowadzący nie traktował jej jako ciąży podwyższonego ryzyka. Ula też przyszła na świat w wyniku cesarskiego cięcia. A po dwóch latach byłam w trzeciej ciąży – z Madzią.

 

Dlaczego kolejne cesarskie cięcia są tak niebezpieczne?

Za każdym razem przy cięciu cesarskim wycina się fragment zbliznowaciałego mięśnia macicy. Za każdym razem ten mięsień staje się mniejszy o wycięty kawałek. Kiedy dziecko rośnie, nabiera masy i więcej się rusza, może się zdarzyć, że miejsce blizny pęknie, powodując niezwykle trudny do opanowania krwotok.

 

Czy w ciąży z Madzią byłaś już świadoma zagrożenia?

Tak. Zrozumiałam, na czym polega to zagrożenie, gdy na samym początku mojej ciąży na jednym z moich dyżurów z powodu pęknięcia macicy umarła młoda dziewczyna. Dziecko ocalało, ale jej nie udało się uratować. Zrozumiałam, że mam prawo się bać, ostatni etap przeleżałam na patologii ciąży. Cała byłam w strachu i wiedziałam, że nie mam szans na naturalny poród. Kiedy straciłam przytomność, lekarz wystraszył się i podjął decyzję o natychmiastowym cięciu. Madzia urodziła się zdrowa.

Po pięciu latach okazało się, że znowu jestem w ciąży.

 

Co powiedzieli lekarze?

Mój lekarz po badaniu powiedział mi prosto z mostu: „Pani Joanno, musi pani wybierać: albo pani, albo dziecko”. Wyszłam z gabinetu zdruzgotana. W mojej pamięci wciąż żywe było wspomnienie dziewczyny, która przy mnie zmarła, ale nie miałam żadnych wątpliwości, że decyzji o aborcji nie podejmę.

 

Jak to przeżywałaś?

Bałam się o to, jak mąż przyjmie wiadomość o ciąży i jak się zachowa. Staraliśmy się uniknąć poczęcia, bo mieliśmy świadomość zagrożenia, ale Zenek stanął przy mnie murem. Natomiast we mnie coś pękło. Bardzo bałam się śmierci. Śniły mi się pogrzeby i trumny, śniło mi się, że leżę w grobie, a moje dzieci nade mną płaczą.

 

Gdzie szukałaś pocieszenia?

Zawalił mi się świat i moja wiara. Miałam w sobie potworną ciemność i wiele pretensji do Pana Boga. Toczyłam ciężką walkę duchową i trwałam w takim zmaganiu trzy miesiące. Przez ten czas słyszałam w głowie pytanie Pana Boga: „Czy ty Mi wierzysz czy tylko mówisz, że wierzysz?”. Dopiero kiedy zaczęłam zawierzać Mu całą sytuację, powróciły nadzieja i uśmiech. Nabrałam zaufania, że wszystko dobrze się skończy.

 

Jak radziliście sobie w domu?

Mama, która mieszka z nami, była nieocenioną pomocą przy dzieciach. Dzieci papierka z podłogi nie pozwalały mi podnieść, zakładały mi skarpety i buty, bardzo dbały o mnie. To była lekcja miłości dla wszystkich.

 

Przyszedł moment porodu…

Zenek zawiózł mnie do szpitala. Była 23.00. Na izbie przyjęć od razu podjęto decyzję o przeprowadzeniu cesarskiego cięcia. O 1.15 Monika już była na świecie. Na dyżurze był lekarz, którzy prowadził mnie w ostatnich miesiącach ciąży. Pamiętam jak dziś jego słowa: „Pani Joanno, wcale nie jest tak źle. Ma pani macicę jak u pierworódki”. Na sercu położono mi Monikę, była pierwszym moim dzieckiem, które przywitałam zaraz po przyjściu na świat. Zastosowano znieczulenie zewnątrzoponowe, a nie tak jak przy wcześniejszych porodach ogólne. To była odpowiedź na moje zaufanie.

 

Jak oceniasz to, co Was spotkało?

Dziś Kamil, którego mogło nie być, jest w seminarium duchownym. Modlę się nieustannie o jego świętość i o jego wytrwanie w powołaniu. Urszulka jest szczęśliwą żoną i mamą dwójki dzieci. Madzia też jest już żoną i mamą. Monika dojrzewa i nagradza nas swoją mądrością. Każde z moich dzieci uwierzyło, że Pan Bóg to nie jakaś wirtualna rzeczywistość. Wszyscy wiemy, że życie bez Boga, bez codziennego, głębokiego, pełnego zawierzenia nie ma sensu. Nie wycięłabym dziś ani jednego kawałka z tego, co przeszliśmy, nie zrezygnowałabym z ani jednej łzy.

 

Joanna Szałata (53 l.), od 29 lat żona Zenka, mama Kamila (28 l.), Urszuli (27 l.), Magdy (25 l.) i Moniki (20 l.); babcia Janka, Ani i Julii. Z zawodu pielęgniarka, absolwentka Instytutu Studiów nad Rodziną i Studium Pomocy Psychologicznej. W Katolickim Stowarzyszeniu „Civitas Christiana” w Szczecinie kieruje Ośrodkiem „Z pomocą rodzinie”. Od początku małżeństwa związani z mężem z Domowym Kościołem Ruchu Światło-Życie. Mieszka w Szczecinie.

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce. OK