Wywiady
nr 9 (111) wrzesień 2016

Kiedy przeżywałem mój własny koniec świata, przed oczami w piętnaście sekund przeleciało mi całe moje życie. Przewinęło się do początku jak klisza w analogowym aparacie fotograficznym. 

Marta Dzbeńska-Karpińska

Przeżyłem własny koniec świata

Przeżyłem swój własny koniec świata. Całe życie w piętnaście sekund przeleciało mi przed oczami. Przewinęło się jak film. To była jego wycena – bilans na szczęście wyszedł na plus.

 

 

Andrzej Duffek w 2003 r. uległ poważnemu wypadkowi. Przez dwa miesiące był w śpiączce, balansując na granicy życia i śmierci. Odbył wówczas podróż do domu – do Boga – i stanął do wyceny swojego życia. Tam zrozumiał, jak wielką wartość mają nasze intencje i jak potężnym orężem jest modlitwa. Dzięki modlitwom bardzo wielu osób z całej Polski oraz ofierze życia swojego brata Tadeusza wrócił do życia na tym świecie.

 

Mówisz, że nie jesteś już katolikiem wierzącym, tylko „katolikiem wiedzącym”.

Bo dla mnie to już nie jest kwestia wiary. Ja po prostu wiem, że wiara jest prawdziwa, bo tego doświadczyłem.

 

Na osobach znających Twoje świadectwo ogromne wrażenie robi informacja o tym, że Pan Bóg nie ocenia efektów naszych działań, tylko intencje, z jakimi je podejmujemy.

Kiedy przeżywałem mój własny koniec świata, przed oczami w piętnaście sekund przeleciało mi całe moje życie. Przewinęło się do początku jak klisza w analogowym aparacie fotograficznym. Wtedy następowała wycena mojego życia. Zobaczyłem skalę dobra i skalę zła w moim życiu. Istotą rzeczy było nie to, jak skończyło się jakieś działanie, ale z jaką intencją je podejmowałem. Zanim coś zrobisz, najpierw o tym myślisz – i tak jak chciałeś, tak masz odpłacone. Jak chciałem dobrze, a wyszło źle, to miałem odpłacone dobrze. Jeżeli chciałem źle, a wyszło dobrze – to miałem odpłacone według tego, jak zamierzyłem. Jest to konsekwencja Bożej wszechmocy, bo nas należą intencje, a owoce do Pana Boga. Z powodu świadomie popełnionego zła miałem wrażenie palenia mnie ogniem. Piekielne odczucie. To była niewypowiedziana męka – tylko krótka chwila, ale nie chciałbym za nic w świecie tego ponownie doświadczyć. Wycena mojego życia wyszła na plus, czułem się świetnie. Nigdy nie czułem się tak dobrze, a prawdziwym szczęściem była świadomość, że już zawsze tak będzie. Wiedziałem, że idę tam, skąd przyszedłem – do mojego Stwórcy.

 

Ale wróciłeś do nas…

Poczułem, jakby ktoś dmuchnął mi w twarz, zaczęły się wyłaniać pojedyncze głosy: „Zdrowaś, Maryjo, łaskiś pełna…”, „Ojcze nasz, który jesteś w niebie…”. Słyszałem modlitwy ludzi zanoszone w mojej intencji i rozpoznawałem osoby, które się modliły. Będąc poza ciałem, widziałem jedno po drugim te miejsca, w których się za mnie modlono, odprawiano Msze święte. Te modlitwy cofały mnie z tamtej strony. Sam nie mogłem nic zrobić, nie mogłem wrócić do ciała, odtworzyć tej drogi. Ludzie wymodlili mój powrót.

 

Chciałeś tego?

Jeszcze przed wyceną mojego życia prosiłem Pana Boga: „Panie Boże, proszę, daj mi dziesięć lat, bo chciałbym syna odchować”, ale ostatkiem powiedziałem na koniec: „Ale niech Twoja, a nie moja wola się dzieje”. Potem, kiedy już poczułem się szczęśliwy, prosiłem, żebym mógł wrócić na chwilę pożegnać się i powiedzieć żonie i synowi, żeby nie rozpaczali, że czekam na nich i żeby postarali się być po tej stronie, gdzie ja jestem.

 

A jednak ludzkie modlitwy ściągnęły Cię skutecznie na tę stronę życia. Co było dalej?

Po wypadku starałem się tak po ludzku odwdzięczyć za modlitwy. „Pogodziłem się” z tym, że jestem wymodlony i że to nie jest jeszcze ten moment, w którym mam wrócić do domu i będę musiał jeszcze trochę w tej rzeczywistości ziemskiej funkcjonować. Zająłem się rodziną. Po drugiej stronie słyszałem modlitwy mojej małżonki, która chciała mieć „zwyczajnego” męża, więc starałem się zwyczajnie żyć i wsiąkłem w codzienność. Szybko minęło dziesięć lat życia. Syn miał siedemnaście lat, wchodził w wiek dorosły i część rodzinna w tym sensie się dopełniła. Znajomym też się jakoś odwdzięczyłem. Po ludzku wszystko zostało załatwione, tylko Panu Bogu się nie odpłaciłem. Zamówiłem kilka Mszy świętych i modliłem się w tej intencji, żeby w moim życiu działa się tylko wola Boża.

 

Czy wtedy rozeznałeś, że przyszedł czas na świadectwo?

To jest bardzo ciekawa historia, bo ona opowiada o tym, jak działa Pan Bóg. W 2012 roku poszedłem w tej samej intencji (woli Bożej – MK) na salezjańską pielgrzymkę z Suwałk do Wilna do Matki Bożej Miłosierdzia. Na poszczególnych etapach słuchałem świadectw innych pielgrzymów. We mnie kilkakrotnie przebijała się myśl o tym, że mógłbym dać swoje, ale nie wyrywałem się do tego. W przedostatni dzień pielgrzymki postanowiłem, że jeżeli przez pół minuty nikt nie podejdzie do mikrofonu, to ja podejdę. I tak się stało. Reakcja była bardzo żywa i to mnie zaskoczyło. Podszedł do mnie człowiek i powiedział, że dzięki temu świadectwu zrozumiał, po co przyszedł na pielgrzymkę. To był pan Andrzej Mardyła, który zaproponował mi szersze opublikowanie mojego świadectwa. Z początku odebrałem to jako sposobność do zbudowania w sobie pychy, a nie jako wolę Bożą. W październiku wydarzyło się coś dziwnego. Niezależnie od tego, o której godzinie kładłem się spać, budziłem się zawsze o piątej rano i pierwszą myślą po obudzeniu zawsze było to, że mam odmówić jedną wynagradzającą część różańca. Skojarzyłem to z tym, że minęło dziesięć lat od wypadku. Odebrałem to jako szczególną łaskę, powiadomienie o rychłej śmierci. To było silne przeżycie. Ale podczas modlitwy różańcowej dostałem myśl, że odmawianie różańca wynagradzającego jest związane nie z moją śmiercią, ale z odmową składania świadectwa. Tak z czasem doszło do powstania książki „Po drugiej stronie życia” i filmu „Siła modlitwy”.

 

Czy coś zmieniło się w Twoim życiu, kiedy świadectwo zostało upublicznione?

Zaczęli się do mnie zgłaszać księża z zaproszeniem do dawania świadectwa. Teraz już chyba nie ma tygodnia, żebym gdzieś nie jechał. Nie analizuję tego, jak zmieniło się moje życie. Nie decydowałem, kiedy moja dusza będzie wrodzona – w jaki czas, w jakie miejsce, w jaką rodzinę. Bóg dał mi to życie i je „zabrał” – i znowu dał. Znowu może mnie stąd zabrać, kiedy będzie chciał. Co mi do tego? Nie planuję mojego życia, staram się wypełniać wolę Bożą na tyle, na ile potrafię.

 

Czy to znaczy, że nie warto robić planów?

Jakiś zarys trzeba robić. Wiedzieć, dokąd się dąży. Jeżeli chodzi o cel, do którego zmierzamy, i tak najważniejsza jest droga. Kiedy Pan Bóg plącze nam ścieżki, jesteśmy rozdrażnieni i tracimy dużo łask, myśląc o celu, nie potrafiąc się skupić na drodze. A droga jest istotą. Do sanktuarium wchodzi się w pięć albo dziesięć minut, a pielgrzymuje się do niego tydzień, dwa albo i trzy. Jutra jeszcze nie ma. „Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj” – dzisiaj! O jutro poproszę jutro. W tym jest wielkie zawierzenie i zaufanie do Pana Boga.

Od jakiegoś czasu, gdy patrzę na obraz Jezusa Miłosiernego z napisem „Jezu, ufam Tobie”, to wyobrażam sobie, że widzę tam taką chmurkę, a w niej napis: „Andrzej, ufam Tobie” – „Ja ci ufam, że ty skorzystasz z owoców mojej męki, z owoców mojej krwi. Że będziesz z tego korzystał dla siebie i dla innych. Ja ci na tyle zaufałem, że poszedłem dla ciebie na krzyż. Ufam, że nie poszedłem tam na darmo”. W tym obrazie Chrystus zwraca się do mnie. Zaufanie jest w dwie strony albo nie ma go w ogóle. Myślę, że każdy może sobie w tę chmurkę wpisać swoje imię.

 

Co myśli o tym Twoja żona?

Wydawało mi się, że żyję normalnie. Trochę się ukrywałem ze swoją duchowością i byłem święcie przekonany, że znakomicie mi to wychodzi. Aż do momentu, kiedy Jarek pokazał mi nagranie jej wypowiedzi do filmu… „On czuje, że tutaj na ziemi jest na krótką chwilę. Mam wrażenie, że bardziej żyje już tym, co go spotka. (…) Trochę mi go brakuje tutaj takiego stąpającego nogami po ziemi”. Żona mnie zna dużo lepiej, niż mi się wydaje. Nie chcę się za małżonkę wypowiadać, ale to nie jest dla niej łatwe, bo najpierw przez chorobę, a potem moje wyalienowanie, dużo obowiązków przejęła na siebie i dom jest w większej części na jej głowie, a ja jestem trochę takim asystentem. Nie jest to wzorzec do przeniesienia dla wszystkich rodzin. Nie jestem aż takim znawcą kobiet, ale myślę, że to musi być ciężkie. Mila to bardzo dzielna kobieta i za to również ją kocham.

 

Jak Mila znosi Twoją częstą nieobecność w domu?

Modlę się, dziękując za łaski, jakie ludzie otrzymali dzięki filmowi, ale też proszę, żebym nie zaniedbywał swoich obowiązków. Żona w pewnym czasie modliła się, żebym został katechetą, pracował od 7.00 do 15.00, a po powrocie do domu funkcjonował w rodzinie jako mąż i ojciec. Zadałem pytanie w myślach, czy tak będzie, i dostałem odpowiedź, że dostanie „katechetę”, który po całym świecie będzie podróżował i którego nie będzie w domu. Teraz, kiedy wyjeżdżam, mówię żonie, żeby nie miała pretensji, bo sama to wymodliła. Mila mówi: „Dobra, ty mnie w to nie wkręcaj”, a ja jej na to: „Pan Bóg bardzo dokładnie słucha naszych modlitw, tylko tak z miłości daje więcej”.

 

A jak w tym wszystkim odnajduje się Wasz syn Maciek?

W sensie teoretycznym Maciek wszystko wie, ale w sensie praktycznym musi iść swoją drogą. Nie przeżyję za niego jego życia. Ja się nie muszę z nim zbawić, muszę się zbawić z moją żoną. To jej udzieliłem sakramentu małżeństwa, z nią stanowię jedno. Syn jest bardziej dzieckiem Boga niż moim, a mnie tylko danym na wychowanie. On ma swoje zapasy duchowe i będzie miał. Modlę się za niego dużo, mówię mu wszystko, co wiem, staram się. Dobrze, że Pan Bóg z intencji ocenia, a nie z efektów (śmiech).

 

Andrzej Duffek (1973) – od 1996 r. mąż Emilii, tata Maćka (1996), z wykształcenia technik budownictwa ogólnego, prowadzi przedsiębiorstwo budowlane, wierny kibic „Lechii” Gdańsk, w latach 80-tych członek Federacji Młodzieży Walczącej, w 2016 r. odznaczony przez prezydenta Andrzeja Dudę Krzyżem Wolności i Solidarności, współautor książki „Po drugiej stronie życia”, należy do zarządu Stowarzyszenia Krzewienia Kultu św. Andrzeja Boboli.

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce. OK