Pan Bóg mnie mocno złapał
Czuje się Pani kobietą spełnioną?
Maria Stachurska: Tak, zarówno rodzinnie, jak i zawodowo.
A na czym Pani zdaniem polega spełnienie kobiety?
Dla mnie spełnieniem się jest doświadczenie wielu sytuacji w życiu: zarówno tych dobrych, radosnych, jak i tych trudnych, smutnych, bo one wszystkie są bogactwem życia. Zostałam wychowana w tradycji katolickiej, więc dla mnie ważne jest to, że jeśli kobieta jest powołana do bycia żoną i matką, staje się strażniczką ogniska domowego, zapewnia strawę nie tylko dla ciała, ale i dla ducha. To wypływa z jej natury. Ja odkryłam piękno takiej roli kobiety. Muszę jednak przyznać, że lękałam się macierzyństwa, bo jestem osobą nadopiekuńczą, typową kwoką, która musi dopilnować swoich piskląt. Bałam się, że zniewolę tym dzieci.
Życie filmowca pewnie też nie sprzyjało podjęciu decyzji o macierzyństwie…
O dziwo, zostawienie pracy nie stanowiło dla mnie żadnego problemu. Było to dla mnie wielką radością, że mogę cały czas być z dziećmi, opowiadać im bajki, obserwować, jak dorastają. Tu doświadczyłam spełnienia.
Czas ich dorastania musiał być dużym wyzwaniem…
Kiedy dzieci chodziły do szkoły, zawsze tak wszystko organizowałam, żeby jeździć
z nimi na wycieczki szkolne jako opiekunka, aby mieć je na oku. Nie było zmiłuj. Córka szybciej mi się wyrywała. Uprawiała sport, a co za tym idzie – pojawiły się obozy sportowe, różne zgrupowania itp. Syn, który dłużej był przy mnie, bo jego samodzielne wyjazdy zaczęły się dopiero po maturze, podjął bardziej zdecydowane kroki. Pewnego dnia powiedział: „Pora przeciąć tę pępowinę. To nie jest dobre, żeby mając 22 lata, mieszkać jeszcze z mamą. Wyprowadzam się”. I tak zrobił. To było drastyczne cięcie, ale do przeżycia.
Czy ta nadopiekuńczość przenosi się również na wnuki?
Tak, ale nie mam już na nie tak wielkiego wpływu. Zresztą bycie babcią to zupełnie inna przygoda. To takie wielkie kochanie. I to jest moje kolejne spełnienie. Co nie zmienia faktu, że kiedy są ze mną nadal jestem nadopiekuńcza i ciągle się boję, że przy swojej wielkiej żywiołowości zaraz sobie coś zrobią. Ale moja najstarsza wnuczka Klara znalazła na mnie sposób. Bardzo lubi, żeby bujać ją wysoko na huśtawce. Oczywiście jestem przestraszona, że huśtawka urwie się przy takim rozmachu, i mówię jej, że nie będę tak mocno jej bujać, bo się boję. Wtedy ona prosi o to drugą babcię, a do mnie mówi: „Babciu Marysiu, chodź z nami, poboisz się troszeczkę” (śmiech).
A jak teraz kształtują się Pani relacje z dziećmi?
Staram się, aby nie żyć ich życiem. Dzieci wiedzą, że zawsze odbiorę od nich telefon i że jestem w stanie przełożyć wszystkie swoje obowiązki, żeby być dla nich, gdy mnie potrzebują. Bardzo mnie cieszy, że w trudnych sytuacjach wszystkie moje dzieci, czyli cała czwórka – córka, zięć, syn i synowa – dzwonią do mnie i radzą się. Nawet w sprawach biznesowych, na których się nie znam, pytają: „Mamo, jak to czujesz, co ci podpowiada intuicja, co ty byś zrobiła?”. Staram się zawsze rozeznawać różne problemy, które ich dotykają, w sposób ewangeliczny.
Ta Boża perspektywa widzenia, którą dzieli się Pani z dziećmi, jest dla nich do przyjęcia?
Zawsze im powtarzałam, że najważniejsze jest właściwe ukształtowanie kręgosłupa moralnego i że to kiedyś zaprocentuje. I jak na razie to się sprawdza. Z synem i synową często prowadzimy rozmowy duchowe. Rozmawiamy o swoich pasjach, ale też o modlitwie, rozumieniu Pana Boga. Bardzo lubię te nasze pogaduchy, które często dla mnie samej są pomocne. Z córką jest troszkę inaczej. Ogrom prac, które wykonuje, nie pozwala nam na długie nocne Polaków rozmowy. Ona konkretnie opowiada o swoich sprawach, a gdy pojawia się trudność, prosi o radę, choć zaznacza, że i tak zrobi po swojemu, ale wie, że otaczam ją modlitwą. Zięć, gdy dzwoni, aby podzielić się ze mną swoimi sprawami, a szczególnie kiedy jest coś ważnego, po prostu prosi o modlitwę.
Ten zdrowy kręgosłup umocniony wiarą podtrzymuje i scala Waszą rodzinę?
Wiara i dar wspólnoty, opieki duszpasterskiej trzymały mnie w najtrudniejszych chwilach. Kiedy Maryja w znaku kapliczki przyszła do naszej rodziny, dzieci były nastolatkami. Wiedziałam, że niełatwo będzie zaprosić je do wspólnego różańca. Stawiałam więc Matkę Bożą na stole i mówiłam: „Maryjo, ile napsułam, to napsułam, czasu nie cofnę, ale proszę Cię teraz, złap całe to towarzystwo i mnie”. Po czym robiłam obiad i dzieci siadały z Maryją przy stole. Maryja była obecna przy naszych rozmowach, sporach, problemach…
Czy nastolatki buntowały się w sprawach wiary?
Do 18. roku życia nie odpuszczałam im np. uczestnictwa w niedzielnej Mszy Świętej. Później wiedziałam, że będą same podejmować decyzje, że mogą przeżywać bunty i odejścia. Sama zresztą też się kiedyś buntowałam, ale Pan Bóg mnie mocno złapał. Może dlatego, że jako młoda dziewczyna mówiłam: „Ty mi nie ograniczaj wolności. Ja muszę być wolna. Ale gdybym za daleko poleciała, to mnie złap”. I myślę, że to zastosował.
To był jednorazowy Boży chwyt czy raczej sukcesywna droga powrotu?
Myślę, że wielokrotnie mnie łapał. Kiedyś realizując film o ruchu charyzmatycznym, myślałam, że to jakiś show i zdemaskuję to „zjawisko”, udowodnię, że to jest psychoza tłumu. Musiałam więc w tych Mszach uczestniczyć. Podczas jednej z nich mocno napyskowałam Panu Bogu, m.in. powiedziałam, że więcej do Niego nie przyjdę. I wtedy z ambony usłyszałam słowa kapłana, był to śp o. Józef Kozłowski, jezuita: „Jest tu kobieta trzydziestokilkuletnia. Jezus chce do ciebie mówić”. Poczułam gorąco i mówię w myślach: „Do mnie?”. Na co ojciec mówi: „Tak, do ciebie”. Oparłam się o filar i zaczął się dialog między moimi myślami a tym, co mówił kapłan. To była kłótnia, stawianie warunków, pytań… Ojciec Józef powiedział: „I to Jezus przyjmuje”, „I na to się Jezus zgadza”. Odpowiedzi były konkretne, dotyczące mojego życia. Na co ja w końcu: „Jeśli tak, to się zgadzam”. I usłyszałam zawołanie ojca Józefa: „Alleluja, zgodziła się!”. Kościół zaczął wiwatować! I tak się zaczęła moja żywa przygoda z Panem Jezusem.
W tę przygodę mocno wpisuje się również Pani ciocia, Sługa Boża Stanisława Leszczyńska.
Zapamiętałam ciocię jako osobę bardzo wymagającą, wręcz surową. Mimo że wtedy, w odczuciu dziecka, ciocia była niedostępna, to może właśnie to spowodowało, że są rzeczy, które bardzo dobrze zapamiętałam, np. ciocię siedzącą na kozetce w kuchni i odmawiającą różaniec, doglądającą, czy wszystko jest dogotowane. Ciocię, która pilnowała, aby wszyscy byli najedzeni. Ciocię, która miała konkretne i bezkompromisowe postawy, co niekiedy powodowało oburzenie, jednak nigdy nikt się jej nie sprzeciwił. Ale jako młoda dziewczyna nie zastanawiałam się nad jej postawą, choć ona gdzieś we mnie została. Do tego, że zrobiłam film o niej i napisałam książkę, zostałam przymuszona, co spowodowało, że zajęłam się jej życiem. Zastanawiałam się nieraz, dlaczego właśnie ja. Dziś myślę, że jest to nie tylko wypełnienie testamentu, ale i mój obowiązek.
Film dokumentalny „Położna”, który zdobył główną nagrodę na festiwalu w Gdyni, później książka pod tym samym tytułem, wyróżniona nagrodą Złoty BohaterON 2021, spotkania autorskie, podczas których opowiada Pani o wyjątkowej cioci... Dzięki Pani na nowo rozbrzmiewa krzyk położnej z Auschwitz i przemawia jej niezwykle heroiczna postawa… Zostało już dużo o niej powiedziane, ale myślę, że temat nie jest jeszcze skończony. Film odniósł duży sukces, zdobywa nagrody, kina są pełne, mimo że film jest dokumentalny. Cieszy się dużym zainteresowaniem na świecie, bo już był zaproszony do Berlina, Bratysławy, Budapesztu, Sofii, Lublany, Rzymu, Salerno. Przed nami Sydney, Oslo, Tel Awiw, Turyn, Bolonia i USA. Książka ma być tłumaczona na inne języki. A ja przygotowuję nowy projekt.
W to szerokie spektrum Pani zaangażowań wpisuje się apostolat Matki Bożej z Fatimy naznaczony także przesłaniem mocno rodzinnym. To właśnie w Fatimie Maryja powiedziała, że ostateczna bitwa rozegra się o rodzinę. Jesteśmy już jej świadkami. Co należy do nas, którzy chcemy w tej bitwie trwać przy boku Matki Bożej? Tak, jestem koordynatorem krajowym między-narodowego Apostolatu Maryi Królowej Trzeciego Tysiąclecia. Jest to bardzo rodzinny apostolat. Maryja w Fatimie podała nam konkretną receptę, jak trwać przy Jej boku. Mamy schować się pod Jej płaszcz i wypełnić Jej prośbę. I jeśli wykonamy sumiennie, co do nas należy, to reszty dopełni Pan Bóg. Jeśli moje dziecko dzwoni i mówi, że potrzebuje mojej pomocy, to przecież nie musi do mnie dzwonić dziesięć razy, żebym przyszła z pomocą. To co dopiero Pan Bóg, który kocha nas doskonale?