Wywiady
nr 1 (139) styczeń 2019

Gdy dom jest przesiąknięty jakimś zawodem, odciska to piętno – lepsze lub gorsze – na dzieciach. Jestem dziedzicznie obciążony z obu stron aktorstwem.

Aleksandra Wicik

Wiking w Warszawie

„Nie jestem katolikiem łagodnym, lecz wojującym. Wyznaję zasadę: «Niech mowa twoja będzie tak – tak, nie – nie, a co nadto, jest ściemą»” – mówi Paweł Lipnicki, aktor, wokalista, szkoleniowiec, autor poradników, mąż i tata.

 

Jest Pan człowiekiem wielu zajęć. Co jest na pierwszym planie?

Paweł Lipnicki: Aktorstwo jest najważniejsze. Nie oddzielam zresztą aktorstwa od wokalistyki. Niemniej aktorzy wbrew temu, co się powszechnie twierdzi, nie zarabiają milionów, a nawet dziesiątków tysięcy. Dlatego od ponad 30 lat rozwijam pochodne tych zawodów – dramaturgia i bycie trenerem biznesu są też pochodnymi aktorstwa. Pisanie poradników to z kolei pochodna bycia trenerem biznesu i coachem.

 

Pańscy rodzice też są aktorami. Przekazali Panu taki sposób życia czy wyszło to mimochodem?

Gdy dom jest przesiąknięty jakimś zawodem, odciska to piętno – lepsze lub gorsze – na dzieciach. Jestem dziedzicznie obciążony z obu stron aktorstwem. Mama jeszcze jest czynna zawodowo, a tata, po ponad 60 latach na scenie, czasami daje się namówić na występ w filmie lub teatrze. Oboje są wykładowcami i uczą młode pokolenie aktorskie.

 

Na Pana własną rodzinę też przeniosła się ta tradycja?

Na szczęście nie. Moja żona Marzena od ponad 30 lat jest położną. Dzieci już są dorosłe: Alicja jest bizneswoman, ma własną firmę, a Krzysztof studiuje na AWF i rozwija karierę bokserską. Jest w tym naprawdę dobry, ma doskonałych trenerów – olimpijczyków.

 

Jak ułożyli sobie Państwo życie rodzinne? Chyba niełatwo pogodzić Pańskie próby i częste wyjazdy z grafikiem dyżurów żony?

Żona pracuje w systemie dwunastogodzinnym, czyli pół doby w pracy, potem pół ma wolne. Ale to tylko w teorii. Ze mną jest bardziej chaotycznie: czasem przez tydzień jestem w domu, a potem przez dwa tygodnie mnie nie ma. Nie dzielimy się jakoś specjalnie zadaniami, wszyscy robimy wszystko. Przy tak nieuporządkowanym stylu życia nie da się ustalić sztywnego podziału obowiązków.

 

Jak w takiej codzienności odnajdują się dzieci?

Kiedy były młodsze i funkcjonowały w typowym trybie szkolnym, staraliśmy się z żoną zawsze mieć dla nich czas. Podobnie było u moich rodziców i teściów, bardzo zgodnych małżeństw. Możliwe, że to wzorce wyniesione z domów tak owocują – moja żona wytrzymuje ze mną już 36 lat…

W moim domu rodzinnym nie było konfliktu pokoleń, tak samo między nami a naszymi dziećmi. Mam dość nieśmiałą teorię, że rodzice nie wychowują dzieci, one wychowują się same, i to nie tym, co usłyszą, ale tym, co zobaczą u rodziców. Jeśli damy im nie najgorszy przykład, jest szansa, że otrzymamy pozytywną informację zwrotną w ich postępowaniu. Jeżeli natomiast rodzic dowiedział się np. że syn pali, wziął pas i wymierzył mu karę, a sam nie umie zerwać z nałogiem, to jego spójność i autorytet u dzieci nie istnieją. Dzieci mają teraz atrakcyjniejsze przykłady postaw wyniesione z mediów. Jeśli rodzice zostawią wychowanie dzieci Internetowi, smartfonom i szkole, to za kilka lat mogą mieć pretensje wyłącznie do siebie. Oczywiście rodzice się tłumaczą, że pracowali, zarabiali, żeby dzieci miały zaspokojone wszystkie potrzeby, ale to tylko protezy. Prawdziwe tłumaczenie jest takie: nie chciało mi się znaleźć dla was czasu, więc zrobiłem wszystko, żeby nie musieć go dla was znaleźć.

 

Prowadzi Pan autorskie warsztaty poświęcone różnym tematom. Czy jako trener uważa Pan, że dzisiejszym rodzicom przydałyby się warsztaty z rodzicielstwa?

Rodzicie pewnie chętnie poszliby na takie warsztaty, tylko kto by je miał prowadzić? Albo prowadziłby je każdy, kto chce i uważa, że zna się na tym, albo ministerstwo ułożyłoby jakiś odgórny program za górę złota. Tylko pytanie, kto w tym ministerstwie zasiada, jakie ma kompetencje i jakie własne problemy. Dalej: kto z tych, którzy wzięliby udział w programie, jest konserwatystą, a kto liberałem, a kto uważa, że dzieci powinny chodzić samopas, a rodzice mają się nie wtrącać? Takie wychowanie nie jest fikcją, ono owocuje kryzysem i wartości, i autorytetów. Prowadzi do używania przez dzieci wszelkich dostępnych – i niedostępnych – środków odurzających, umiłowania zabawy jako celu samego w sobie, ale też, paradoksalnie, chęci zdobycia jakiejś dyscypliny. Stąd tak duża popularność form zabaw paramilitarnych z określoną strukturą. Sam jestem weteranem Jomsborg Vikings Hird. Mamy swoją warownię wikingów w Warszawie. Przychodzą do nas na lekcje nawet przedszkolaki, słuchają jak urzeczone naszych opowieści. A dlaczego? Bo sposób wikingów na wychowanie dzieci był bardzo surowy i dyscyplinujący.

 

Kto oprócz wikingów jest dla Pana autorytetem, kto ustawił Panu myślenie o świecie i o sobie?

Na pewno ojciec, osoba kryształowo uczciwa, i mama – niezwykle pozytywna, o wielkiej radości życia. Także babcia, z którą spędzałem dużo czasu, bo rodzice byli w rozjazdach. Z nią pierwszy raz byłem na nabożeństwach majowych. Nie jestem katolikiem łagodnym, lecz wojującym. Wyznaję zasadę: „Niech mowa twoja będzie tak – tak, nie – nie, a co nadto, jest ściemą”. Mówienie prawdy, zwłaszcza w sprawach ważnych, to celtycka zasada: prawda przeciwko światu. Podobną zasadę znajduję też w pisarstwie Waldemara Łysiaka. 

Moja rodzina pozostaje w kręgu nauczania św. Jana Pawła II. Poza tym żona i ja jesteśmy dawnymi oazowiczami. Oprócz młodzieży znaleźli się tam też dorośli jako animatorzy. Jednak główną moderacją zajmowali się księża. Byli wśród nich tacy, których nazywaliśmy księżmi wywrotowcami – mieli tytuły naukowe wypisane na plecach. W jaki sposób? Niechętnie pokazywali się bez podkoszulków, nawet podczas wspólnych kąpieli. W końcu dali się przekonać. Okazało się, że mieli zsiekane plecy, pełne blizn. Ci święci kapłani przemycali Pismo Święte na teren Związku Radzieckiego. Większość wróciła do kraju, bo to już nie były te czasy, kiedy groziła wywózka. Ale postępowe siły na wsi, czyli NKWD, obiło ich tak, że ledwo się z tego wyleczyli. A kiedy się wyleczyli, co zrobili? Przemycali następne egzemplarze. I takich moderatorów słuchało się bezdyskusyjnie. Mieliśmy wtedy po paręnaście lat i byliśmy rozbrykani – ale mitygowano nas nie przez podnoszenie głosu czy groźby, lecz przez własny przykład i ważenie słów. Oni nie mówili wiele. Nie musieli. Modlitwa: „Jezu, ratuj!” jest bardzo krótka, a Bóg słyszy. Na pewno.

 

 

 

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce. OK