Wywiady
nr 2 (140) luty 2019

 Ich dom nie przypomina ogródka z równo skoszoną trawą. To raczej gęsty las, który jednak szanuje wolność swych mieszkańców.

 

Monika M. Zając

Chłopcy wyleczyli nas z perfekcjonizmu

Pomysł na dużą rodzinę towarzyszył Wam od zawsze?

Grzegorz: Zawsze chcieliśmy mieć pełną, dużą rodzinę, choć sami nie pochodzimy z rodzin wielodzietnych. A ile to jest dużo? Zostawiliśmy planowanie Panu Bogu. Nie przygotowywaliśmy się do tego wprost, ale na pewno były w nas pragnienie serca, wzajemna miłość i gotowość do poświę­ceń. Lubiliśmy być w rodzinach z dużą ilością dzieci, patrzeć na nich, jak sobie radzą, i to było dla nas inspirujące. Jednym z ważniejszych kroków w kierunku stwo­rzenia dobrej rodziny były studia – fami­liologia (nauki o rodzinie) w Łomiankach.

 

Podobno jesteście ludźmi niespokojnego ducha. Co to znaczy?

Grzegorz: Nie jesteśmy obrazem rodziny idealnej, czyli: dom wysprzątany, wszyscy wstają o brzasku, mama w kuchni pichci śniadanie, oczywiście wszyscy są już po porannej modlitwie, a dzieci podchodzą i pytają: „Mamusiu, w czym ci pomóc?”. U nas tak nie jest. Jest za to bardzo żywo. A my ciągle chcemy trochę wię­cej, trochę lepiej, trochę dalej. Jak zro­bimy jedną rzecz, to chcemy następną i jeszcze jedną. Z każdego pomysłu ro­dzą się dwa nowe.

 

Anna: Nam się po prostu chce. Chce nam się rano wstawać, wiemy, po co. Kochamy nasze dzieci i innych ludzi. Zapraszamy do współpracy tych, którym też się chce. Nasza córka ostatnio ładnie to skwitowa­ła, gdy wpadliśmy na kolejny „świetny” po­mysł: „Oj, rodzice, wy to za dużo chcecie”.

 

Jak mama radzi sobie z przewagą męskiego towarzystwa w domu?

Anna: Zawsze lubiłam męskie towarzystwo, dobrze się w nim odnajduję. W ich świecie są szczególne wyzwania, mniej problemów emocjonalnych, za to więcej przestrzeni do ruchu, do hałasu. Wspomagam się zatycz­kami, bo kocham ciszę. Widzę, że kobiety, które wychowują chłopców, często nie są świadome, że te ich przepychanki, bójki to jest autentyczny wyraz braterskiej sympatii. Oni są jak lwiątka, które się wzajemnie sztur­chają. Chłopcy nauczyli mnie pokory i ograbili mnie z perfekcjonizmu, któ­ry – uważam – najlepiej leczy wła­śnie moja wielodzietna rodzina. To „nieogarnianie”, uroczy chaos w naszej rodzinie sprawia, że wciąż uczę się odpuszczać. Nasz dom nie jest wypielę­gnowanym ogródkiem ze skoszoną przed domem tra­wą. Jest raczej jak las, gdzie wszystko rośnie zgodnie z wolą Bożą, ale człowiek czuje się tu wolny.

 

A jak czują się córki?

Anna: Dla najstarszej Ma­rysi nie było to łatwe. Poja­wienie się siostry przyniosło dużą zmianę i radość. Marysia może się realizować jako starsza siostra, rozwijać instynkty macie­rzyńskie.

 

Zdecydowaliście się na edukację do­mową… Skąd taki pomysł?

Grzegorz: Starannie wybieraliśmy placów­ki dla dzieci. Pewnego dnia zostawiliśmy wszystko i przeprowadziliśmy się dwieście kilometrów dalej. Nasze dzieci otrzymały na wstępie najlepsze oceny ewaluacyjne. Po pewnym czasie okazało się jednak, że dzie­ci tracą z nami kontakt, są mało w domu, a jeśli są, to tak wykończone i rozdrażnione, że zdołaliśmy jedynie je wyciszyć i położyć spać. I tak wyglądał cały tydzień. Po pół roku wszystkie oceny poszły w dół. Zaczę­liśmy szukać alternatywy.

Anna: Usiedliśmy do dialogu małżeńskie­go i stwierdziliśmy, że edukacja domowa będzie najlepszym wyborem. Owszem, jest to trudny i wymagający wybór, wiele nas kosztuje, ale wiemy, że owoce będą słodkie. Już je widzimy.

 

Dzieci nie narzekają na brak kontaktu z rówieśnikami?

Anna: Nasz dom jest głównym punktem orientacyjnym dla dzieci z podwórka na całym osiedlu. Jesteśmy świadomi, że dzieci zawsze zdążą nadrobić jakiś brak wiedzy, ale relacji rodzinnych nie da się nadro­bić. Dzięki temu, że jesteśmy po prostu razem, widzimy, co się dzieje w naszych dzieciach, jakie są ich potrzeby, i dzieci wiedzą. Uczymy się siebie i uczymy się wzajemnie szanować.

 

A jak radzicie sobie ze sprawami fi­nansowymi?

Grzegorz: Jest trudno. Teoretycz­nie mógłbym pójść na etat, zara­biać dobre pieniądze, wracać do domu i być przeciętnym tatą, któ­ry poświęca dziecku siedem minut tygodniowo. Moim marzeniem jest założyć firmę z moimi synami. Mój syn już jest przedsiębiorczy. Ma wła­sną hodowlę jajek, którą chce powiększyć. Marysia chce wydać płytę. W tej chwili zara­biamy niewiele. Organizujemy warsztaty dla małżeństw. Ostatnio regularnie raz w miesią­cu jesteśmy gdzieś zapraszani. Trzymamy się określonych zasad rozporządzania finansami, mamy bardzo restrykcyjny budżet.

 

Na czym to polega?

Grzegorz: Wszystko, co zarobimy w danym miesiącu, jest rozdzielane na poszczególne wy­datki: jedzenie, ubranie, rozrywkę, rachunki. Jeśli gdzieś brakuje, dokładamy z innej kup­ki, a jeżeli jest nadwyżka, to oszczędzamy. Ze wszystkiego, co zarabiamy, oddajemy też dzie­sięcinę. Nasza sytuacja poprawiła się, gdy dwa lata temu zaadoptowaliśmy rodzinę z Afryki. Od tamtego momentu z miesiąca na miesiąc za­częło się polepszać.

 

Niewiele jest dziś rodzin otwartych na życie. Jak myślicie, dlaczego?

Grzegorz: Jeżeli przeciętna rodzina planuje, ile mieć dzieci, to konia z rzędem temu, który umie to mądrze ocenić. Gdyby nasze prababcie miały takie warunki życia jak my, toby miały po siedem­naścioro dzieci.

Anna: Czymś normal­nym i naturalnym jest dla mnie to, że dwoje kochających się małżon­ków, otwartych na siebie, przyjaźniących się jest otwartych na życie, które jest owocem tej życiodaj­nej miłości. Zamknięcie się na życie to efekt za­gubienia, niewiary czło­wieka. Jeśli jestem blisko Boga, który jest Życiem i Prawdą, to z radością przyjmuję DAR ŻYCIA.

 

 

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce. OK