Wywiady
nr 2 (152) luty 2020

Kiedy 6 lat temu urodziłam Gabrysię, było bardzo mało informacji o wcześniakach, i to głównie pesymistycznych, a ja chciałam pokazać, że trzeba walczyć do końca i że tę walkę można wygrać…

Natalia Rakoczy

Gabrysia urodziła się o 21:37

Całą drogę do szpitala błagała Matkę Bożą i św. Jana Pawła II o pomoc. Gabrysia przyszła na świat w 26. tygodniu ciąży, dokładnie o 21:37. To był znak, że wszystko będzie dobrze… O życiu z wcześniakiem i o pięknie, które kryje się w codzienności, opowiada Sylwia Kubik, autorka książki „Pod naszym niebem”.

 

26. tydzień ciąży – nagle odchodzą wody i rodzi się Pani córeczka Gabrysia. Waży niespełna 800 gramów. Strach, niepewność czy zaufanie, że pomimo wszystko będzie dobrze… Co wtedy Pani czuła?

Sylwia Kubik: Jechałam na porodówkę ze świadomością, że dziecko albo tego nie przeżyje, albo urodzi się niepełnosprawne. Dlatego całą drogę gorąco modliłam się za wstawiennictwem Matki Bożej i św. Jana Pawła II. Prosiłam, aby córeczka przeżyła... nawet jeżeli byłaby obciążona różnymi chorobami. Co czułam? Byłam przerażona tym, że moje dziecko tak wcześnie przyjdzie na świat, ale jednocześnie byłam zdeterminowana, aby pomóc mu wywalczyć życie.

 

Czy coś wskazywało na to, że dziecko urodzi się aż tak szybko?

Nie, chociaż ciąża była zagrożona od początku, ponieważ miałam dwukrotnie amputowaną szyjkę macicy z powodu raka. Jednak cały czas byłam pod kontrolą lekarzy i kiedy obniżyła mi się macica, lekarz założył mi pesarium, które miało pomóc utrzymać ciążę. Najprawdopodobniej przez to właśnie wdała się infekcja, która spowodowała odejście wód. W wielu krajach takich skrajnych wcześniaków się nie ratuje, ale w Polsce daje się im szansę. Co nie znaczy, że kobieta jest zawsze otoczona odpowiednią opieką… Kiedy na porodówce pytałam lekarza, czy moje dziecko przeżyje, on tylko spojrzał na mnie i powiedział: „No, wie pani, może przeżyje, ale liczy się także jakość życia…”. Dla mnie natomiast było najważniejsze, aby córka w ogóle przeżyła. Dopiero kolejny lekarz, kobieta, podeszła do mnie z empatią. Dodawała mi otuchy i zapewniała, że medycyna tak się rozwinęła, iż da się uratować skrajne wcześniaki. Po niektórych nawet nie widać, że urodziły się przedwcześnie, i ich jakość życia jest naprawdę dobra. Dało mi to nadzieję, której tak bardzo potrzebowałam. Gdy po wielu godzinach bezskutecznego wywołania porodu zdecydowano się przeprowadzić cesarskie cięcie, jechałam na salę operacyjną pełna wiary i ufności. Gabrysia przyszła na świat o 21:37 – bardzo symbolicznej godzinie (o tej godzinie umarł Jan Paweł II – red.). To był dla nas znak, że wszystko będzie dobrze. I chociaż córka miała bardzo trudny początek życia, bo urodziła się podwójnie owinięta w pępowinę, złożona na pół i w czepku, czyli w owodni, to krzyczała na cały oddział, a to było potwierdzeniem naszych modlitw, była nadzieja, że uda się ją uratować.

 

Jak dziś radzi sobie Gabrysia?

To bardzo energiczne i radosne dziecko. Z zewnątrz nie widać, że jest skrajnym wcześniakiem – jej choroby osadziły się w środku: ma wadę serca, dysplazję oskrzelowo-płucną, problemy ze wzrokiem. Wciąż nawraca jakaś dolegliwość, z którą trzeba walczyć, chociaż Gabrysia wygląda na zdrowe dziecko.

 

Czy to po porodzie córki pojawił się pomysł na powieść, w której jednym z głównych wątków jest wcześniactwo?

Nie, ale wtedy założyłam córce stronę na Facebooku, gdzie dzieliłam się naszymi przeżyciami, naszą walką dzień po dniu. Otrzymywaliśmy ogrom wsparcia od ludzi, zapewnienia o modlitwie, co dawało nam siłę. Kiedy 6 lat temu urodziłam Gabrysię, było bardzo mało informacji o wcześniakach, i to głównie pesymistycznych, a ja chciałam pokazać, że trzeba walczyć do końca i że tę walkę można wygrać…

 

Te trudności jednak nie zamknęły Pani w czterech ścianach. Dzisiaj jest Pani radną, pracuje zawodowo i jeszcze w 36 dni napisała Pani powieść…

Im więcej obowiązków, tym bardziej człowiek jest zorganizowany. Naprawdę przy tym wszystkim mam jeszcze czas na czytanie, rękodzieło, robienie kartek, zbieranie ziół, pieczenie chleba.  

 

I to zorganizowanie pomogło się zmobilizować, aby napisać powieść?

Tak. Jeżeli już do czegoś się zabieram, to staram się doprowadzić to do końca i zrobić to najlepiej, jak potrafię. Chciałam napisać książkę, aby poruszyć ważne społecznie tematy – nie tylko skrajne wcześniactwo, ale także powalczyć ze stereotypami dotyczącymi wsi i pokazać, jak pogodzić się ze stratą bliskiej osoby – w moim przypadku taty. Dlatego powieść „Pod naszym niebem”, chociaż jest sielska, pełna pozytywnych emocji i niosąca nadzieję, porusza też trudne tematy, o których powinno się mówić, chociaż może nie są modne.

 

Dlaczego w swojej powieści kładzie Pani nacisk na pokazanie piękna pełnej rodziny?

Bo ja mam taką rodzinę – pełną i szczęśliwą, z wadami, mniejszymi lub większymi problemami, ale wspierającą się, mającą dla siebie czas i zrozumienie. Uważam, że mimo tego, co kreuje się w mediach, takich rodzin jest naprawdę dużo. I dobrzy mężowie to nie są żadne dinozaury. Oni naprawdę istnieją. I o nich też należy pisać, by nie wypaczać rzeczywistości.

 

A jak w Waszej rodzinie budujecie wzajemne relacje?

Właśnie teraz mąż robi z córką kolację. Takie wspólne spędzanie czasu bardzo spaja. Dlatego włączamy dzieci do zwykłych, codziennych czynności jak gotowanie czy sprzątanie. Mamy jednak i czas na przyjemności. Stroimy wspólnie choinkę, robimy ozdoby świąteczne i kartki. Jedne są ładniejsze, inne są mniej ładne, ale wszystkie są robione z sercem, przez nas. Najważniejsze, że jesteśmy ze sobą, rozmawiamy, budujemy tradycje naszej rodziny, więź.

 

W tym zabieganiu znajduje Pani ciszę, aby w spokoju pisać książki. Jak?

Nie mam żadnego spokoju! (śmiech). Piszę między gotowaniem a sprzątaniem, w kuchni mam postawiony laptop na stole, mieszam zupę, w zasięgu mam zmywarkę i zanim skończy się cykl, mam 29 minut… Oczywiście w międzyczasie kilka razy przyjdą dzieci, bo czegoś akurat chcą. Żadna tam herbatka, cisza i spokój. W sumie dobrze, bo już bym chyba nawet nie potrafiła w takich warunkach pisać. To właśnie codzienne życie rodzinne, nawet ten chaos i wieczne zadawanie pytań, rozmowy w najmniej odpowiednich momentach, przynosi mi najwięcej inspiracji…

 

 

 

Sylwia Kubik

Od urodzenia mieszkanka na wsi Powiślu. Zakochana w miejscowych zabytkach i krajobrazach. Polonistka z wykształcenia i z zawodu. Uwielbia literaturę, historię, las, zioła i gotowanie. Żona Wojciecha i matka dwóch wspaniałych córek: Anielki i Gabrielki. Autorka poczytnej powieści obyczajowej „Pod naszym niebem”, której kontynuacja ukaże się na wiosnę.

 

 

 

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce. OK