Wywiady
nr 6 (180) czerwiec 2022

"Ten sakrament ma moc. Okazało się,  że dwa egoizmy mogą razem współistnieć. To jest jak z solą. NaCl to są dwa pierwiastki – jeden wybuchowy, drugi trujący – ale gdy się je połączy, stają się solą” – mówi Robert Friedrich „Litza”

Monika Zając

Małżeńskie NaCl

Jak lubisz się przedstawiać?

Robert Friedrich „Litza”: Przede wszystkim mąż, ojciec, dziadek, a dopiero w dalszej kolejności muzyk, przedsiębiorca, grzesznik… Choć „grzesznik” powinno być na początku. I to nie jest fałszywa skromność, tylko świadomość miłosierdzia Bożego nad moją ludzką biedą.
 

Czyli jeszcze chrześcijanin bardzo świadomy swojej tożsamości…

Nad tym wszystkim jest na pewno powołanie. Kiedy miałem 20 lat, przygotowywałem się do sakramentu małżeństwa, ale też do bierzmowania, bo wcześniej nie miałem poważnej przygody z Kościołem. Wtedy odkryłem, że być może jest to moje powołanie, aby zostać chrześcijaninem. Podjąłem taką decyzję, ale czy kiedykolwiek rzeczywiście będę miał w sobie tę nową naturę tego, który m.in. kocha nieprzyjaciół, to się okaże. Na razie prace w laboratorium nade mną trwają (śmiech).

Jednym z owoców tych prac jest z pewnością fakt, że Wasze małżeństwo trwa już od 34 lat. Jak zmieniała się Wasza postawa wobec wartości sakramentu małżeństwa?

Byliśmy z Dobrochną przyjaciółmi wiele lat, zanim podjęliśmy decyzję o ślubie. Oboje pochodziliśmy ze środowiska anarchistyczno-punkowo-zbuntowanego, wzrastaliśmy w rzeczywistości komuny, beznadziei i szarości… Ale wiedzieliśmy, że to na pewno sprawi radość naszym mamom, które nas samotnie wychowywały. Byliśmy też ciekawi, co się wydarzy. I okazuje się, że ten sakrament ma moc. Że dwa egoizmy mogą razem współistnieć, współtworzyć wszystko razem. A przecież po ludzku dwa egoizmy się odpychają. To jest jak z solą. NaCl to są dwa pierwiastki – jeden wybuchowy, drugi trujący – ale gdy się je połączy, stają się solą.
 

Co sprawia, że ludzie boją się sakramentu małżeństwa, zwlekają z tą decyzją?

Wiele razy słyszałem, że małżeństwo jest krzyżem. A krzyż kojarzy się nam z czymś, przed czym na co dzień uciekamy, bo to boli, bo nie jest miłe, jest związane jest z odrzuceniem, bólem fizycznym czy psychicznym. I w tym kontekście na myśl o małżeństwie można się wzdrygać. Ale wystarczy dodać, że ten krzyż to krzyż zmartwychwstałego Chrystusa.

Czyli krzyż chwalebny. I takie jest Wasze doświadczenie życia małżeńskiego i rodzinnego?

Jesteśmy z żoną realistami. Mieć siódemkę dzieci, wychować je to trzeba być realistą, a nie tylko poetą i artystą. W wolnym czasie można być artystą, przez chwilę, a tak na co dzień trzeba chodzić po ziemi. A jeśli Chrystus zmartwychwstał, jeśli to wszystko jest prawdą, to chcę zobaczyć realną skuteczność tego Zmartwychwstania w moim życiu. I kiedy to widzę, to cegiełka po cegiełce buduje się jakieś doświadczenie wiary. A wiara to też nie jest berecik z antenką czy przylgnięcie tylko umysłem do jakiejś idei, nawet pięknej. Wiara to fakty.
 

Co przez to rozumiesz?

Bardzo lubię postać Abrahama, bo on jest figurą człowieka z jednej strony zbankrutowanego, bez ziemi. Z drugiej strony okazuje się, że w tym wewnętrznym, głębokim dialogu ze Stwórcą, kiedy ufa, bo już nie ma innego wyjścia, to bankructwo staje się bardzo pięknym doświadczeniem. Wiele razy sam to przeżyłem. W tym dialogu ze Stwórcą Abraham dostaje pewną obietnicę. Później, gdyby go zapytać: „Czy wierzysz?”, zawołałby Izaaka. To tak proste. Ja się tego nauczyłem dzięki Arce Noego: że spotkanie z Bogiem jest megaproste. Pewnie oprócz specjalizacji w dawaniu złego przykładu mam też specjalizację, aby komplikować rzeczy proste. Ale taka natura: im człowiek starszy, tym bardziej kombinuje.
 

A co, jako ludzie wierzący, moglibyśmy zrobić, aby przywrócić modę na sakrament małżeństwa?

Mogę mówić tylko o sobie, ale już sam fakt, że można trwać w związku tyle lat, kochać się i odkrywać jeszcze we współmałżonku pokłady czegoś, czego się wcześniej nie widziało, odkrywać w nim piękno, to niesamowita przygoda. Może być też zachętą dla kogoś, kto myśli, że to jest możliwe. To było naszym marzeniem, moim i Dobrochny, bo nasi rodzice bardzo szybko się rozwiedli. Pytaliśmy siebie: „Jak to zrobić, żeby to przetrwało, żebyśmy byli razem?”. I dzięki Bogu to się udaje. W tym roku żeni się mój 20-letni syn. To też pokazuje pewną świadomość. On widzi, że małżeństwo może mieć sens w dzisiejszych czasach. To jest fenomen wolności człowieka, która polega na tym, że można iść w czyjeś ślady i widzieć, że to daje szczęście.

Mówisz, że w codzienności trzeba umieć chodzić po ziemi i tę umiejętność przekazać także dzieciom. To szczególna rola męża i ojca w rodzinie.

Szczerze mówiąc, w naszym związku po ziemi bardziej chodzi Dobrochna. Myślę, że dzięki niej mogłem dorastać do roli bycia mężem i ojcem. Zwłaszcza w okresie przed narodzinami dziecka. To czas potrzebny nie tylko kobiecie, ale też dla ojca to cenny czas wzrastania. Sam potrzebowałem przeżyć narodziny kilkorga dzieci, żebym w ogóle ruszył z tym dojrzewaniem. Ale jakoś się udało. I znowu muszę dodać: „Dzięki Bogu”.

Narodziny każdego dziecka były też szkołą coraz lepszego wychowania? Czuliście się coraz lepszymi specjalistami w tej dziedzinie?

Nigdy nie czytaliśmy książek, jak być dobrą matką, ojcem. Po prostu robiliśmy swoje, uczyliśmy się na błędach, które są nieuniknione, i widzimy, ile ich zrobiliśmy. Człowiek nie zawsze wyciąga wnioski, a dzieci, patrząc na nas, do pewnego momentu słuchają, ale bardzo szybko przestają słuchać i tylko naśladują. I jeszcze te nasze słabości podkręcają do kwadratu. Później tylko dziwimy się, że to cud, że taka osoba jakoś funkcjonuje i jest z tego zadowolona (śmiech).
 

Siedmioro dzieci, czternaścioro wnucząt… Dla wielu brzmi niewiarygodnie.

Na moim Instagramie czasami publikuję zdjęcia rodziny i ludzie mogą zobaczyć, ile jest u nas tych pokoleń. W tak dużej rodzinie generalnie nie ma tygodnia bez świętowania czyichś urodzin (śmiech). Ostatnio byliśmy u mojej babci, mamy mojego taty, z którym po latach odzyskałem relację. Babcia skończyła sto lat i to był niesamowity widok dla naszych dzieci i wnuków, że siedzą razem tata (dziadek), dziadek (pradziadek) i praprababcia. Moja babcia wie, ile ma wnuków, prawnuków, zna ich imiona. Gdy chciałem przygotować jej drzewo genealogiczne, tylko ona pamiętała wszystkie imiona.
 

Jak rozumiesz swoją rolę w rodzinie jako tego, który jest odpowiedzialny za przekaz wiary?

Jakiś czas temu pokazywały się takie nagłówki clickbaitowe, że Robert Friedrich nie posyłał dzieci na religię. To była nadinterpretacja. Generalnie mówiłem o tym, że nie można odpowiedzialności za przekaz wiary ani nawet odpowiedzialności za wychowanie do życia scedować na szkołę. To jest przede wszystkim mój obowiązek. Wraz z żoną dostaliśmy dzieci, zostały powierzone naszej opiece i musimy im dać „pakiet na życie”, wartości, które będą im najbardziej potrzebne. Przekaz wiary był u nas o tyle ułatwiony, że wszyscy od lat jesteśmy we wspólnotach. Mamy taką tradycję, że niedziela zaczyna się już w sobotę wieczorem. W niedzielę mieliśmy bardzo uroczyste spotkanie przy stole, w czasie którego dzieliliśmy się przeżytym tygodniem, radościami i upadkami. Wiele razy dzieci mówiły mocne i ciekawe rzeczy, które mi też pomagały. Ale to była także okazja, by poprosić dzieci o wybaczenie, przeprosić za swój gniew czy nadpobudliwość.
 

Dzisiaj też udaje się znaleźć czas na takie rodzinne rozmowy?

U nas nie ma czasu na oglądanie telewizji, wolimy spędzić go na wspólnych rozmowach. Bywają takie ciepłe noce latem, że siedzimy na tarasie do drugiej-trzeciej w nocy i rozmawiamy. Nierzadko to są rozmowy trudne, ale „trudne” nie znaczy „złe”, bo z tego później rodzą się dobre rzeczy. Rozmawianie ze sobą jest o wiele ciekawsze, o wiele bardziej ubogaca mnie jako ojca, zwłaszcza rozmowy z synami. Córki częściej rozmawiają z mamą, bo to są tematy, których ja nie rozumiem (śmiech). Chłopaki też często idą do mamy, bo wiedzą, że ona zawsze się zatrzyma, znajdzie czas. A ja rzeczywiście często jestem wyalienowany, bo akurat myślę, czy w trzeciej zwrotce nie lepiej byłoby dać G zamiast C.
 

No właśnie, muzyka… W kwietniu ukazała się „Omega” – najnowsza płyta „Luxtorpedy”. Z jakim przesłaniem tym razem chcieliście dotrzeć do fanów?

To chyba najmocniejsza płyta w historii zespołu. Teksty, jak to u nas bywa, często są autoironiczne, staramy patrzeć na pewne problemy z przymrużeniem oka, co nie znaczy niepoważnie. Tematy trudne chcemy trochę rozszerzyć, przekuć na coś dobrego. A sama nazwa… Nie lubię, gdy ktoś mówi, że żyje się tylko raz. Umiera się tylko raz, ale żyje się każdego dnia. I każdy zachód słońca to jest pewna omega, ale rano budzi się alfa (jeśli się budzi) i daje kolejną szansę, by uczyć się wzajemnej miłości.

 

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce. OK