Wywiady
nr 3 (141) marzec 2019

Wszystko, co wydarzyło się w moim życiu, doprowadziło mnie do miejsca, w którym jestem. Każdego, choćby przestrzegać przed ciemnymi ulicami, i tak tam zawiedzie. Ważne, by szybko się zorientować, że ten kierunek to ślepa uliczka. 

Aleksandra Wicik

Jeżeli masz, musisz się podzielić

O życiu w trasie, walce z nałogami i samotnością, córce, miłości do Boga i prawdziwym sensie jednego z największych hitów „Wielkie podzielenie” opowiada muzyk i kompozytor Janusz Yanina Iwański.

 

Przygodę z muzyką zaczynał Pan jako piętnastolatek, grając m.in. na weselach. Jak Pan wspomina tamten czas?

Janusz Yanina Iwański: Chciałem być Lennonem i Klenczonem w jednym, ale szybko uświadomiłem sobie, że oni już są i nie powielę ich w swoim życiu. To była pierwsza, dość bolesna refleksja. Dojrzewanie to jeden z najpiękniejszych okresów - wchłaniamy to, co wokół nas – ale to też najbardziej kretyński i niebezpieczny moment w życiu. Popełniamy wtedy najwięcej błędów i wydaje nam się, że jesteśmy najmądrzejsi na świecie. Grałem na weselach i zacząłem palić i pić ze względu na codzienność, która była dla mnie stresująca i za trudna. Ten etap życia zamknąłem około trzydziestki. Zacząłem wychodzić na prostą, gdy pojawiła się na świecie moja córka Zuzanna. Ale niedługo potem życie rodzinne musiało odbywać się beze mnie: na przełomie lat 80. i 90. ogromną popularnością cieszył się nasz duet Soyka Yanina, byliśmy niemal całymi latami w trasie koncertowej.

 

Próby, koncerty, nagrania... Trudno takiemu muzykowi jak Pan znaleźć czas na życie domowe i rodzinne.

Czyli na tę tak zwaną codzienność? Zwykle zna się artystów z ich dzieł, nad którymi nieraz pracują latami. A przecież artysta to taka sama osoba jak górnik, szewc czy nauczyciel, bo codzienność jest wszędzie taka sama. Trzeba rano wstać, ubrać się, spotkać z najbliższymi i dalej pracować. Ci, którzy mają regularną pracę, są w pewnym uregulowanym cyklu, natomiast u artystów-twórców praca jest albo jej nie ma miesiącami.

Czasem jadę pięćset kilometrów, by zagrać koncert: na scenie jestem dwie godziny, a potem przychodzi to, czego odbiorcy sztuki nie widzą, czyli samotność. Ona cholernie boli, stąd wielu sobie z nią nie radzi. Gdyby każdy sobie uświadamiał, że mieszka w nas Istota, która daje nam życie, Stwórca, to gdy przychodzi słaby czas, łatwiej byłoby go przejść. Dlatego tak ważni są bliscy i rodzina, nawet jeśli jest się z nimi w permanentnym konflikcie – konflikt jest też kontaktem.

 

Jak sobie radzić z tą samotnością w trasach koncertowych? Czym wypełnić pustkę?

Bardzo często sam podróżuję i milczenie podczas jazdy też może być modlitwą. Wszystko może być modlitwą. Nie myślę tu oczywiście o rzeczach złych. Każdą chwilę można poświęcić Bogu i służbie innym. Gdy wchodzę na estradę, znika moje ego, staję się sługą dla odbiorcy – nie sługusem, lecz sługą jak z Ewangelii. Im większym jestem sługą, tym większe jest moje człowieczeństwo.

Z drugiej strony, ludzie często mylą modlitwę z pustym rytuałem: trzeba pójść do świątyni, klęknąć, o coś poprosić. To nie tak. Ważniejsza dla mnie jest świadomość, że urodziłem się po coś i że moje życie ma głębszy sens. Jesteśmy wybrańcami, królewskimi dziećmi, możemy oglądać słońce, doświadczać deszczu, bólu itp. Mamy też największy dar sprowadzania ludzi na ziemię – dzieci przychodzą poprzez nas, ale nie jesteśmy ich właścicielami.

 

Co by Pan podpowiedział młodym ludziom, którzy próbują odkryć swoje zdolności?

Z talentem jest trochę tak jak z pójściem prostą drogą bez kombinowania. Czytałem gdzieś, że talent to probówka z wodą, w środku jest światełko, nie widzimy go, bo jest zanurzone w cieczy. Ta ciecz jest grzechem – jeśli z nim walczymy, poziom cieczy się obniża i pojawia się talent, który zaczyna świecić. Mocowanie się z własnym grzechem każdego dnia daje szansę dotarcia do talentu. Nie oznacza to rezygnacji z ideałów. Wszystkim nam zdarza się zaglądać w ciemne zakamarki, ale trzeba szybko z nich wychodzić.

 

A ludzie napotykani na tej drodze – jak wśród nich znaleźć autorytety?

Za każdym razem, gdy pojawia się osoba, która składa mi jakąś propozycję i wywołuje we mnie gorączkę niepokoju, to sygnał, by zrobić krok wstecz. Gdy jesteśmy rozedrgani, nie podejmujmy ważnych życiowo decyzji. Po alkoholu i używkach nie mamy rozeznania – można wtedy wtargnąć w nas i nami władać. A wiadomo, kto tak czyni.

 

Spotkał Pan na swojej muzycznej drodze m.in. Staszka Soykę, Tomasza Stańkę czy Marka Jackowskiego. Kto z nich był dla Pana wsparciem i drogowskazem?

Jezus Chrystus. Natomiast każda z tych osób, które spotykam, po trosze była dla mnie nauczycielem, każda podzieliła się jakimś dobrem. Szalenie bliską osobą był mi Marek Jackowski – jego los z używkami był bardzo podobny do mojego i on tak jak ja został wyrwany z paszczy lwa. Dużo czasu spędzaliśmy na rozmowach w trasie.

 

Od 2001 roku prowadzi Pan razem z Dariuszem Ciszewskim listę „Muzyczne Dary”. To prawie 20 lat prezentowania współczesnej muzyki chrześcijańskiej.

To druga największa lista przebojów w kraju, oczywiście ta pierwsza to Trójkowa. Nasza nie jest przypisana do żadnej stacji radiowej i przez nikogo nie jest finansowana. Od zarania dziejów artyści, poprzez łatwość wnikania w drugiego człowieka sztuką, mogą przenikać dobrem ludzi wokół siebie. Muzyka świetnie się do tego nadaje.

 

Jedna z najbardziej znanych Pana piosenek to „Wielkie podzielenie”. Podobno nawiązuje do słów św. Augustyna: „Kochaj i rób, co chcesz”?

Dopiero jakieś trzy lata po sukcesie piosenki odkryłem to powiązanie, nie pisałem jej z tą myślą. Ale ważniejsza sprawa tkwi w zwrotce: nie zrywaj owocu, póki nie jest dojrzały. Moje teksty są poetyckie, wymagają refleksji – chcę w nich dawać przesłania też o tym, co w życiu ważne. Nie można się oderwać od swojej przeszłości. Wszystko, co wydarzyło się w moim życiu, doprowadziło mnie do miejsca, w którym jestem. Każdego, choćby przestrzegać przed ciemnymi ulicami, i tak tam zawiedzie. Ważne, by szybko się zorientować, że ten kierunek to ślepa uliczka. Pomaga wieczorna refleksja czy rachunek sumienia – im częściej go robimy, tym łatwiej nam żyć.

Nie wolno nam też gorszyć maluczkich. Potrzebowałem na to kawał życia, by dojść do takiego wniosku. Kiedy jeszcze paliłem papierosy, dla grupy młodych ludzi byłem autorytetem – paliłem przy nich, ale powiedziałem: „Chłopaki, tak bym chciał to rzucić, a nie mogę, nie palcie, bo to nieszczęście”. A oni na to: „Ale, Yanina, my chcemy być tacy jak ty, chcemy palić jak ty”. Opadły mi ręce. Moje słowa nie miały dla nich znaczenia, ale moja postawa. To było bardzo bolesne i pouczające.

 

A jak się układają relacje z dorosłą już córką?

Bardzo dobrze. Wiele mogę się od niej nauczyć. Czasem okazuje się, że to ona ma rację, nie ja. Ważne jest, by być otwartym na krytykę. Zdarza nam się koncertować razem, ale nasze zawodowe relacje w pracy nie są najłatwiejsze. Córka ma inny wizerunek muzyki niż ja i czasem lecą iskry podczas nagrań. To cudowna relacja, a jeśli mamy coś do powiedzenia, nie należy z tego rezygnować, lecz się tym dzielić.

 

Aleksandra Wicik

zdj. archiwum domowe i Piotr Dłubak
 

Janusz Yanina Iwański – muzyk jazzowy i rockowy, gitarzysta, kompozytor, autor tekstów i wokalista Współzałożyciel zespołów Tie Break, Soyka Yanina, współpracownik Drum Freaks i Maanamu.

 

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce. OK