Wychowanie
nr 12 (126) grudzień 2017

Ile rodzin, tyle sposobów. Każda powinna wypracować własne standardy tego wieczornego rytuału. Ważne, żeby się nie zniechęcać, nie odpuszczać. 

Aneta Wardawy

Wyciąganie dzieci z kątów

Wieczorami próbujemy zgarnąć wszystkie dzieci na modlitwę. Nie jest łatwo. Prawdę mówiąc – to dramat, ręce opadają. Ale później dzieje się coś dziwnego.

 

 

Wieczór to moja ulubiona pora dnia. Po codziennej krzątaninie i tysiącu spraw do załatwienia w domu zaczyna się robić ciszej. Dzieciaki, umyte, szykują się do spania i tylko niedobitki dryfują po naszej rodzicielskiej orbicie, jęcząc z powodu ząbkowania albo pakując w pośpiechu ostatnie książki do szkolnego plecaka. W domu powoli przygasają światła, a jedyne, o czym myślę, to zatopienie się z książką w ulubionym fotelu, z kubkiem herbaty i w ciszy. To mój czas.

 

Od dramatu do bajki

Ale przed nami jeszcze najtrudniejsze. Żeby „zamknąć ten dzień”, zaczynamy zgarniać całą szczebioczącą i rozchichotaną dziatwę na wieczorną rodzinną modlitwę. Nigdy nie jest łatwo. Prawdę mówiąc, to dramat. Nie pomagają delikatne napomnienia, nie sprawdzają się też groźby i krzyki. Najważniejszy moment dnia, kiedy stajemy całą rodziną przed naszym Panem. To czas wyciszenia, skupienia, kiedy jesteśmy przed Nim razem, ale i każdy z osobna. Tylko jak wytłumaczyć to 8-latkowi zaczytanemu w komiksie, 9-latce porządkującej szkolny plecak czy 5-latce z zapałem rysującej kolejnego kotka? Nie mówiąc już o naszych najmłodszych rozrabiakach ganiających się po domu. Ręce opadają. Nie lubię tego momentu. Nie cierpię go, bo mam wrażenie, że wszystko idzie nie tak, a im bardziej jako rodzice staramy się zmobilizować dzieci, tym bardziej one stają okoniem. Zazwyczaj modlitwę zaczynamy więc z mężem na skraju wyczerpania nerwowego. Ale o dziwo, kiedy zaczynamy się modlić, dzieje się bajka J Duch Święty zaproszony do tego naszego chaosu czyni prawdziwe cuda! Łaska spływa nie tylko na nas, rodziców, ale i na najbardziej zbuntowanych przedstawicieli młodszego pokolenia.

 

Nie tylko litania życzeń

Ile rodzin, tyle sposobów. Każda powinna wypracować własne standardy tego wieczornego rytuału. Ważne, żeby się nie zniechęcać, nie odpuszczać. Wymówek jest tysiąc, bo zły szaleje, starając się nie dopuścić do tego spotkania. Z doświadczenia wiem, że im trudniej jest mi danego dnia modlić się w towarzystwie, tym większe są owoce naszej modlitwy. Pan jest bardzo hojny wobec tych, którzy wiernie przy Nim trwają. Najlepiej wybrać jedną stałą godzinę modlitwy i włączyć ją do planu dnia. U nas, kiedy nadchodzi ten czas, staramy się nie krzyczeć i nie grozić, ale zaczynamy z mężem śpiewać. Śpiewamy, stojąc przed krzyżem. Najczęściej wybieramy prostą pieśń uwielbienia, którą wszyscy znamy, albo psalm. Czasem gramy na instrumentach. Nie wiem, kiedy to się zaczęło. Po prostu któregoś dnia, zmęczeni nawoływaniem dzieci, zaczęliśmy śpiewać, a one po kolei do nas dołączały, jedno po drugim nadchodząc z różnych stron domu.
Kiedy jesteśmy już wszyscy razem, zaczynamy modlitwę. Ale jak uświadomić dzieciom obecność żywego Boga pomiędzy nami? To wymaga pewnej formy, postawy ciała wyrażającej szacunek. O ile z młodszymi bywa różnie (często wiszą nam na szyjach albo po prostu bawią się pod nogami), tak starsi intuicyjnie bądź przez naśladownictwo klękają lub stają z nami. Modlitwa nie trwa długo. Przy naszej piątce wybieramy np. dziesiątkę różańca, a potem przechodzimy do modlitwy spontanicznej. Każdy ma swoją chwilę, ale nie każdy musi z niej korzystać. Starszaki niekiedy wolą powiedzieć Bogu na modlitwie kilka słów „w myślach”. Staramy się, żeby nie była to jedynie litania życzeń, ale przede wszystkim uwielbiamy własnymi słowami i dziękujemy. Niespiesznie, bo presja czasu zamyka serce, ale jednocześnie nie za długo, bo dzieci szybko tracą zainteresowanie. Jesteśmy elastyczni, co jakiś czas zmieniamy formułę modlitwy, czasem dostosowując ją do sytuacji danego dnia (np. skracamy, kiedy dzieci są drażliwe i zmęczone, albo wydłużamy część spontaniczną, kiedy widzimy, że dzieciaki mają więcej do powiedzenia).  

U nas w domu rola prowadzącego rodzinne spotkania z Bogiem przypadła mojemu mężowi. Bardzo mnie to cieszy. Zdarza mu się zdecydowanym tonem przywoływać dzieci do porządku, przypominając im, co się właśnie dzieje – czasem wystarczy spojrzenie.

 

Sklejanie rodziny

Ważne jest, żeby mimo przyjętej formuły takiego spotkania pozostawić pewną wolność. Taka modlitwa ma nas zbliżać nie tylko do Boga, ale i do siebie nawzajem. Frustracja i niecierpliwość zniechęcają, zwłaszcza dzieci. Dla nich to nowy, nieznany świat. Rolą nasza, jako rodziców, jest pokazanie im, że modlitwa to nie „odklepanie formułki”, ale spotkanie z żywym Bogiem. Z Bogiem, który czeka na nas, który chce być i jest obecny w naszym codziennym życiu, dla którego nic, co dla nas ważne, nie jest błahe. Chodzi o pokazanie dzieciom piękna takiego spotkania. Jezus powiedział, że gdzie dwóch albo trzech gromadzi się w Jego imię, tam On jest pośród nich (Mt 18, 20). Taka modlitwa rodzinna ma wielką moc. Zbliża i scala rodzinę. Często jest okazją do usłyszenia tego, co ważne w życiu najbliższych kochanych osób, a co zakrywa szum dnia codziennego. Nie jest tajemnicą, że dzieci czytają życie rodziców jak otwartą księgę. Dajmy im zatem naprawdę interesującą lekturę!

 

  

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce. OK