Felieton
nr 3 (69) MARZEC 2013


Pisarze i filmowcy dawno odkryli, co przemawia do kobiecej wyobraźni i uruchamia w nas reakcję, która stała się powodem do ukucia określenia „wyciskacz łez”

Beata Rybak 

Łatwo się wzruszam

Laurka od dziecka, sernik „skręcony” rękami ukochanego mężczyzny – to proste przepisy na łzy wzruszenia, których na szczęście nie musimy ukrywać. Mamy tę łatwość i swobodę w okazywaniu i nazywaniu swoich uczuć. Może dlatego uchodzimy za bardziej wrażliwe, broń Boże niczego nie ujmując naszym drugim i drogim połowom.
Emocje kształtują nasz stosunek do rzeczywistości, mają duży wpływ na podejmowane decyzje, zachowanie, wybory. Co zatem znalazłoby się na liście filmów i książek, które zawierają tak cenny dla nas ładunek emocjonalny powodujący wzruszenie?

Pisarze i filmowcy dawno odkryli, co przemawia do kobiecej wyobraźni i uruchamia w nas reakcję, która stała się powodem do ukucia określenia „wyciskacz łez”. Miłość – szczególnie ta niespełniona lub spełniona na krótko, przerwana chorobą, koniecznością wyjazdu lub innymi okolicznościami, miłość zakazana, bez happy endu jak w filmie „Love Story” czy „Casablanca” – to temat, który zawsze nas porusza i rozkleja. To prawda, lubimy komedie romantyczne (jak choćby „Bezsenność w Seattle” czy „Notting Hill”), ale zdecydowanie bardziej pociągają nas melodramaty i filmy obyczajowe. Jasne, że i w filmach o Bondzie znajdziemy powód do tego, żeby uronić łezkę, ale nic nie pobije „Cienistej doliny” czy „Przeminęło z wiatrem”. „Zaklinacz koni” należy do moich ulubionych filmowych obrazów. Nie sposób nie wspomnieć znakomitej ekranizacji powieści Kazuo Ishiguro „Okruchy dnia” z wybitnymi kreacjami Anthony’ego Hopkinsa jako kamerdynera i Emmy Thompson w roli ochmistrzyni, których miłość skrywana za zasłoną oficjalnych uprzejmości nie zdołała przebić skorupy konwenansów, ambicji i przyzwyczajeń. Za każdym razem ujmuje mnie „Wieczór” (z udziałem m.in. Glenn Close i Meryl Streep), w którym umierająca matka streszcza swoje życiowe doświadczenia w następującym zdaniu: „Na tym świecie, moja mała, tyle rzeczy wygląda jak miłość, brzmi jak miłość, nazywa siebie miłością, ale nią nie jest!”.

To moja lista (każda z nas ma inną), a właściwie tylko jej początek, bo przecież przez cztery dziesiątki lat trochę się uzbierało. Na zakończenie jedna książka, która nie tylko wzrusza, ale, moim zdaniem, pozwala też lepiej zrozumieć i docenić naszą kobiecość z wszelkimi jej niuansami: „Królowa i dzika kobieta” Lindy Jarosch i Anselma Grüna.

 

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce. OK