Świadectwo
nr 11 (77) LISTOPAD 2013

Urodziłam czworo martwych dzieci. Nieważne, kiedy, nieważne, jak. Teraz z perspektywy kilku lat to się wydaje zupełnie nieważne.

Ania

Dlaczego?

Urodziłam czworo martwych dzieci. Nieważne, kiedy, nieważne, jak. Teraz z perspektywy kilku lat to się wydaje zupełnie nieważne. Pozostają jednak wciąż w pamięci: czwórka martwych dziecięcych ciałek, pusty brzuch, zbolałe i nabrzmiałe od mleka piersi, których nie było komu podać, i ciało – żywa trumna

 

Z perspektywy dziesięciu lat można odpowiedzieć na często zadawane przez rodziców po stracie pytanie: „Czy czas leczy rany?”. Nie, czas nie leczy ran. Rany leczone przez czas ropieją bez końca i nie wiedzieć kiedy otwierają się na nowo ze wzmożoną siłą. Ale mogę z całą pewnością powiedzieć, że strata dziecka to nie koniec świata, że można dalej żyć i paradoksalnie życie staje się pełniejsze, głębsze niż przedtem.  

 

Szpital

Po powrocie ze szpitala moją pierwszą reakcją było usilne poszukiwanie osób w podobnej sytuacji.  Znalazłam forum „Poronienie”. Okazało się, że nie jestem jedyną osobą, która urodziła martwe dziecko i przeżyła traumatyczne momenty w dużym warszawskim szpitalu. Spotkania zaowocowały projektem założenia stowarzyszenia mającego na celu wsparcie rodziców po stracie dziecka, niezależnie od powodu śmierci oraz wieku dziecka. Poczuliśmy wielką rodzicielską solidarność. Sytuacja w szpitalach, jeśli chodzi o mamy roniące swoje dzieci lub rodzące je martwe, była – można z powodzeniem użyć tego słowa – wielkim koszmarem. 

Brak wsparcia ze strony psychologów, pielęgniarek oraz całego personelu medycznego był rażący.  Największym wstrząsem było traktowanie w szpitalu matki po martwym porodzie jak po operacji ginekologicznej. Nikt nie słyszał o żadnym dziecku, nikt nie mówił, nie chciał pokazać, a co dopiero zapewnić właściwe warunki do pożegnania z nim. I tak powstało „Dlaczego”, Organizacja Rodziców po Stracie. Później również portal internetowy, a na nim forum – miejsce, które dało możliwość spotkania się osób po stracie dziecka i wspólnego przeżywania żałoby. 

 

Czas nie leczy

Wracając do pytania o to, czy czas leczy rany – można odpowiedzieć, że to nie czas. Raczej wiara i miłość wykraczająca poza granice tego, czego można dotknąć, co można policzyć i wymierzyć. Mój zmarły syn bardzo pomógł mi zbliżyć się do takiej miłości. Zrozumiałam, że nie mogę mieć go na własność, że najlepiej będzie pożegnać się z nim i pozwolić mu odejść. Kiedy pozwoliłam, stał się cud. Po straszliwej burzy z piorunami ukazała się kolorowa tęcza. 

Innym częstym pytaniem zadawanym przez osieroconych rodziców jest pytanie: „Gdzie był Bóg, kiedy moje dziecko umierało? Dlaczego do tego dopuścił?”. Z perspektywy tych dziesięciu lat mogę śmiało odpowiedzieć: „Bóg był cały czas ze mną i razem ze mną płakał”. Co to za Bóg, który płacze? No właśnie… Ten sam, którego spotkałam pewnego poranka w gabinecie lekarskim dużego warszawskiego szpitala, kiedy usłyszałam słowa: „Bicia serca nie stwierdzam”. Wypowiedział je obojętnie i zimno lekarz, który badał mojego syna. Na szczęście kiedy wychodziłam z gabinetu, poczułam, że ktoś bierze moją rękę i ciepło przytula mnie do siebie, chociaż nikogo nie było. Potem już do późnego wieczora płakałam, leżąc w łóżku, a On siedział obok na stołeczku i podawał mi chusteczki. Zrozumiałam, że z jakiegoś zupełnie nieznanego i niezrozumiałego dla mnie powodu tak MUSIAŁO się stać. On był przy mnie także w czasie mojego drugiego porodu martwego dziecka. Był i pozwolił mi siebie poczuć. Dlaczego aż tyle musiało się stać, żebym poczuła Jego nieustanną obecność przy mnie? 

Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to On – Bóg. Wcześniej interesowałam się różnego rodzaju „naukami tajemnymi”, a wiele ważnych życiowych decyzji podejmowałam po „konsultacji” z kartami tarota. Wtedy jeszcze myślałam, że to jedna z tych nieznanych „energii”, którą wywołuje się za pomocą np. medytacji kundalini joga albo przy pomocy reiki. Zajmowanie się takimi sprawami związanymi z okultyzmem może naprawdę sporo w życiu namieszać! 

Bóg był ze mną od tego momentu i pozwolił mi walczyć. 

 

Kolorowa tęcza

Bóg czekał cierpliwie, kiedy wreszcie odzyskam wzrok. Stało się tak pewnego dnia, parę dni po Wielkanocy, w dniu, kiedy wyznaczony był termin porodu wcześniej poronionego mojego ostatniego dziecka. Kiedy nadszedł ten dzień, jeden z pierwszych dni kwietnia, nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. 

Wyobrażałam sobie, jak rodzę szczęśliwie zdrowego, słodkiego bobasa, jak mąż biegnie do mnie z kwiatami i bierze na ręce swojego syna. Wyobrażałam sobie, jak dzwonimy po znajomych, piszemy SMS-y… JEST! 

Nie było telefonów, nie było SMS-ów, nie było kwiatów… Była głucha i straszliwa pustka i czarna dziura absolutnej rozpaczy. 

Przechodziłam obok kościoła. Dzieci komunijne właśnie biegły do spowiedzi. Popatrzyłam na nie z lekką pogardą… Po co? Co to da? Mój smutek był jednak tak wielki, że nie miałam już nic do stracenia. Weszłam, a zaraz przy wejściu był „wolny” konfesjonał. Co było dalej? Ciężka długa walka. Trudna nauka pokory. I On – Bóg – cały czas blisko, w każdej minucie pokazując mi, że bez Niego nie zyskam nic – że będą same straty. W tej walce wciąż są przy mnie: mąż, ksiądz, egzorcysta i… wszystkie moje zmarłe dzieci. Zmarłe…, ale nie utracone. Odzyskałam je wraz ze swoją wiarą i odzyskuję je każdego niemal dnia w Eucharystii, w modlitwie różańcowej. Szczególnie wtedy czuję, że są blisko mnie, kiedy w trakcie odmawiania różańca moje ciało szarpie jakaś niewidzialna siła, wywołując bolesne drgawki i skurcze. To tak jakby Matka Boża przychodziła wtedy do mnie razem z całą moją gromadką, siadali dookoła i dotykali bolesnych miejsc – i w przenośni, i dosłownie.  

Ania

 

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce. OK