Rozwój duchowy małżonków
nr 11 (137) listopad 2018

Cud, który mamy na myśli, to małżeństwo trwałe, dozgonne, żywe, z ciągłą tendencją wzrostową, tworzące przestrzeń do rozwoju, napełniające radością i przekonaniem, że najlepsze jest ciągle… przed nami. 

Beata i Tomasz Strużanowscy

Bez Jezusa nie licz na cud

Jakiś czas temu, po ponad 20 latach małżeństwa, ot tak po prostu, gdy wrócili do ławki po przyjęciu Komunii świętej, chwycili się za ręce. I tak już zostało. Odtąd podczas każdej Eucharystii jednocząc się z Jezusem, splatają ręce i przypominają sobie, że On jest najważniejszym zwornikiem tego, co ich łączy.

 

To, co najlepsze, jeszcze przed nami

Ten pozornie zwyczajny gest (ktoś powie: „O czym tu się rozpisywać?”) ma wymiar symboliczny. Wskazuje na Tego, który ma moc sprawić cud: pomóc, aby oboje nie sprzeniewierzyli się temu, co przyrzekli w dniu ślubu. Tak, tak. Dziś, przy zastraszająco wysokim odsetku rozwodów (w Polsce sięga on „tylko” około 35%, ale w wielu krajach grubo przekracza połowę), wytrwanie w małżeństwie aż do śmierci można nazwać cudem. Nie chodzi tylko o fizyczne trwanie latami obok siebie. Przecież wiele małżeństw, wymykając się rozwodowym statystykom, trwa wyłącznie na papierze, bo to, co łączyło, już dawno się wypaliło. Pozostały jedynie rutyna, wspólnota majątkowa lub poczucie obowiązku wobec dzieci. Cud, który mamy na myśli, to małżeństwo trwałe, dozgonne, żywe, z ciągłą tendencją wzrostową, tworzące przestrzeń do rozwoju, napełniające radością i przekonaniem, że najlepsze jest ciągle… przed nami. To takiego małżeństwa chcą zakochani młodzi ludzie stający przed ołtarzem, by sobie to wszystko wyznać i przyrzec. Chcą cudu, lecz cud nie chce się dokonać sam.

 

Sami nie damy rady

Ich błąd, za który drogo płacą, polega na tym, że nie szukają pomocy tam, gdzie mogą ją znaleźć. Są chrześcijanami. Zawierają sakramentalne małżeństwo w kościele-budynku i wobec Kościoła-wspólnoty. Nie rozumieją jednak, że odtąd nie są już sami, że jest z nimi Chrystus. Dobra wola, której w momencie ślubu są pełni, wystarcza na krótko. Zewnętrzne przeciwności, trudy codzienności w połączeniu z wadami charakteru i skłonnością do egoizmu robią swoje.

Tylko przyjęcie za przewodnika Chrystusa i Jego Ewangelii daje szansę, aby oprzeć się tej duchowej erozji. Jedynie złączenie naszej dobrej woli i działań z Jego łaską poprzez modlitwę, przyjmowanie sakramentów (nie od wielkiego dzwonu) i naśladowanie Go daje szansę na ocalenie i pomnożenie jakże kruchej miłości z dnia ślubu.

 

Aby tak się stało, trzeba przejść twardą Chrystusową szkołę, w której głównymi „przedmiotami” są:

1. Obdarzanie miłością („Jestem dla drugiej osoby i koniec”, a nie: „Pod warunkiem że on, ona…”)

2. Służba (bez stawiania pytania: „A co ja będę z tego miał?”)

3. Wytrwałe, mężne, wspólne dźwiganie krzyża życiowych przeciwności i zawirowań

4. Przebaczanie (coraz sprawniejsze)

5. Wspólne poszukiwanie i odczytywanie woli Bożej dla naszego małżeństwa

6. Cieszenie się sobą nawzajem

 

A żeby w tej szkole robić postępy, trzeba się mocno natrudzić. Tu nic nie przychodzi łatwo. Jeśli nawet patrzącym z zewnątrz wydaje się, że w naszym małżeństwie nie zmagamy się z trudnościami, niech będą świadomi, że ta sielanka jest tylko pozorna. To tak, jak byśmy patrzyli na walkę zapaśników. Pozornie tkwią w bezruchu. Tyle tylko, że stanowi on wynik ścierania się i równoważenia potężnych sił, wypracowanych przez lata morderczego treningu.

Doceniajmy trwałe, zgodne małżeństwa! Nie traktujmy ich jako czegoś oczywistego, niegodnego głębszej uwagi. Nauczmy się dostrzegać w nich cud współdziałania dwojga ludzi z Bożą łaską. I bierzmy z nich przykład.

 

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce. OK