Historia nieznana
nr. 7-8 (156-157) wakacje 2020

„Nigdy potem nie widziałam tyle bohaterstwa, co w czasie powstania. Nasi koledzy byli nadzwyczajni. Młodzi ludzie nie zdają sobie teraz sprawy z tego, jaka była ta walka, jakim niezwykłym wysiłkiem różne rzeczy robiliśmy. Mam to cały czas przed oczami” – wspomina Halina Jędrzejewska.

 

Milena Środa

Albo go niesiecie, albo strzelam!

Milena Maria Środa: Jak to się stało, że została Pani sanitariuszką w Powstaniu Warszawskim?

Halina Jędrzejewska ps. Sławka: Takich jak ja było bardzo wielu. Ci, którzy byli w konspiracji, brali też udział w powstaniu. Dołączali również do nas ludzie, którzy nie mieli nic wspólnego z konspiracją, i mówili, że też chcą walczyć. Miała Pani broń? Należałam do dużej grupy ludzi, którzy wiedzieli, gdzie mają się zgłosić 1 sierpnia 1944 r. o godzinie „W” (17:00 – godzina wybuchu Powstania Warszawskiego). Miałam dotrzeć na Wolę, gdzie był mój oddział, i to tam miałam być sanitariuszką, podobnie jak moje koleżanki. Nie miałyśmy na ogół broni. Ja akurat dostałam ją w czasie walk o ul. Stawki (były tam niemieckie magazyny żywnościowe i gmachy szkolne). Był to taki mały pistolecik, z którego tylko parę razy wystrzeliłam, kiedy w polu widzenia byli Niemcy. Nie wiem nawet, czy któregoś zabiłam.

 

Jak pomagała Pani rannym?

Wszystko zależało od tego, w jakim był stanie. Jeśli mógł iść sam, przeprowadzało się go do punktu sanitarnego. Jeśli jednak był ciężkoranny, trzeba było go przenieść albo na rękach, albo na kocu do szpitala polowego. Najgorzej było wówczas, gdy w pobliżu nie było żadnego punktu sanitarnego i byłyśmy tylko my, sanitariuszki. Wtedy prosiłyśmy cywilów o pomoc. Pamiętam taką sytuację ze Stawek. Moi koledzy, którzy jeszcze jakoś trzymali się na nogach, nieśli tych najciężej rannych do szpitala św. Jana Bożego (szpital mieścił się w zespole budynków przy ul. Bonifraterskiej 12). Przenosili tak m.in. naszego bardzo dzielnego i odważnego kolegę, ps. Mściwy (Stanisław Paszkiewicz – poległ w Al. Jerozolimskich 24 sierpnia). Niosło go czterech, bo to był kawał chłopa. I w pewnym momencie, gdy ostrzał się nasilił, to ich zmiotło, a on jeszcze raz został ranny. Wtedy poprosiłam o pomoc cywilów. Najpierw się zgodzili. Jednak gdy zaczął się silny ostrzał niemiecki, to się przestraszyli. Położyli rannego na ziemi. Powiedzieli, że dalej nie pójdą. Wtedy przydał się mój mały pistolecik. Wyciągnęłam go i powiedziałam: „Albo go niesiecie, albo strzelam”. I zanieśli. Nic im się nie stało.

 

To w czasie powstania poznała Pani swojego przyszłego męża?

Tak, to był mój kolega z oddziału. Odpoczywaliśmy po walkach na Woli. Zatrzymaliśmy się w fabryce braci Pfeifferów przy ul. Okopowej, w garbarni. Wszędzie leżały skóry. Zmęczeni, niewyspani kładliśmy się na nie i odpoczywaliśmy. Chciało mi się bardzo pić. Podszedł do mnie kolega z oddziału, którego wtedy jeszcze dobrze nie znałam. Powiedział: „Coś mi się zdaje, że koleżance chce się bardzo pić”. Odpowiedziałam, że tak. I przyniósł mi w kubku coś śmierdzącego. Trochę wypiłam, żeby docenić jego odwagę, bo przecież po drodze mógł dostać w głowę. Potem długo rozmawialiśmy. Byliśmy przekonani, że powstanie za trzy dni się skończy, dlatego na pudełkach od zapałek wymieniliśmy się adresami i telefonami, żeby się spotkać po tym wszystkim… Potem cały czas razem walczyliśmy.

 

Co najbardziej zapisało się w Pani pamięci z tamtych dni?

Jest kilka takich momentów, ale szczególnie trudne chwile przeżyłam w szpitalu św. Jana Bożego przy ul. Bonifraterskiej. Budynku broniło dziewięć osób – ośmiu kolegów i ja. Przez 24 godziny mieliśmy utrzymać tę placówkę, nie dopuścić do tego, by Niemcy przeszli na Starówkę. Ciągle zmienialiśmy miejsce postoju, by Niemcy myśleli, że nas jest więcej niż dziewięcioro. Utrzymaliśmy ten budynek zgodnie z rozkazem. Niestety, zginęło dwóch moich kolegów… W pewnym momencie zaczęło nam brakować amunicji do karabinów. Dowódca zapytał, kto chce po nią pójść. Był w oddziale bardzo odważny chłopak, który zawsze się zgłaszał. Żeby było śmiesznie, to miał pseudonim Tchórz (Zbigniew Chwaszczewski). Sam go sobie wybrał. Wyskoczył z budynku. Czekaliśmy z bijącym sercem, czy mu się uda czy go zabiją od razu. Po chwili dał nam znać, że jest z powrotem i ma amunicję. Zatrzymał się w zakamarku muru. Był widoczny dla nas, niewidoczny dla Niemców. Musiał nam tę amunicję jakoś przekazać, bo z nią nie dałby rady wskoczyć do budynku, za duże obciążenie. Dowódca zdecydował, że sam odbierze ją z dachu budynku, ale my protestowaliśmy. Powiedziałam, że to ja pójdę, że jestem mała, chuda i najłatwiej będzie mi wejść na dach. Koledzy nie chcieli się zgodzić. Ja się uparłam. Zjechałam z tego dachu głową do dołu. Zaczepiłam się o coś stopami i przekazywałam amunicję od Tchórza kolegom.

 

Udało się?

Tak. Po 24 godzinach przyszła zmiana. Gdy wychodziliśmy ze szpitala, jeden z naszych kolegów, zamiast się czołgać, niepotrzebnie się podniósł. Dostał w głowę… i został. Drugi zginął na samym początku. Wacuś. On się uparł, że z nami pójdzie. Miałam do siebie straszne pretensje, że go nie powstrzymałam. Był przeziębiony. Nie powinien wyjść w ogóle z naszej kwatery. W końcu dowódca się na to zgodził. Jak tylko przyszliśmy do szpitala i zaczęliśmy szykować sobie stanowiska, zasłaniać okna, to Wacek, układając worki z piaskiem, się wyprostował. Niemcy go zauważyli i zginął.

 

Byliście bardzo odważni…

Staraliśmy się. Nigdy potem nie widziałam tyle bohaterstwa, co w czasie powstania. Nasi koledzy byli nadzwyczajni. Młodzi ludzie nie zdają sobie teraz sprawy z tego, jaka była ta walka, jakim niezwykłym wysiłkiem różne rzeczy robiliśmy. Mam to cały czas przed oczami…

 

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce. OK